Blog

#WYCHOWANIEPRZEZSZTUKĘ

Największym problemem, na jaki napotykam, jest brak jakiejkolwiek refleksji nad znaczeniem sztuki w wychowaniu i życiu człowieka. Jednak z racji położenia, w jakim znajduję się zawodowo i prywatnie, w sposób naturalny otaczają mnie ludzie gotowi do rozważań w tym obszarze. I wtedy najczęstszym przypadkiem jest totalny brak zrozumienia, czym jest wychowanie przez sztukę.

Zobacz film: Jak wyglada wychowanie przez sztukę? tutaj (link)

Z mojego doświadczenia, wielu to pojęcie najczęściej kojarzy się z wychowaniem do odbioru sztuki, a więc kształceniem w zakresie teorii malarstwa, teatru, nauka nut, przyswojenie nazwisk reżyserów, artystów, tytułów obrazów. Drugie najpopularniejsze skojarzenie to szeroko pojęte kreatywne spędzanie czasu z dzieckiem. I to głównie w obszarze prac plastycznych: kolorując i robiąc własne slime’y. 

Możliwe, że także wśród czytelników tego bloga znajdzie się grono osób, które zechce potraktować książkę Rok wychowania przez sztukę przede wszystkim jako zbiór pomysłów na twórcze zabawy. I dobrze, lepszy rydz niż nic, ale to nie jest to pełnia mojego zamysłu na nią.

Problem z pierwszym podejściem (wychowania do odbioru dzieł sztuki) jest taki, że tego rodzaju wiedza wydaje się kompletnie bezużyteczna, nadająca się co najwyżej na lekko burżuazyjne hobby. Drugiej wizji trudno odmówić wdzięku, ale nie wydaje się, żeby była jakąś integralną częścią wychowania drugiego człowieka. Raczej sposobem na zabicie czasu i zajęcie czymś dzieci. Stąd też, gdy rodzic ma się za „niekreatywnego” czy mającego dwie lewe ręce do prac ręcznych, taką sferę jak wychowanie przez sztukę przekreśla na wstępie w całości, klasyfikując jako „nie jego bajkę”.

Dlaczego napisałam książkę Rok wychowania przez sztukę?

Bo widzę ogromną lukę pomiędzy naukową refleksją nad rolą sztuki i jej obecnością we współczesnej edukacji i wychowaniu, a codziennością wielu ludzi, którzy choć odczuwają niekiedy wewnętrzną potrzebę uczestnictwa w sztuce, to jednak stanowi ona według nich równoległą rzeczywistość, do której dostęp jest przeznaczony tylko dla wybranych.

Zobacz film: Napisałam książkę! Co ja sobie myślałam? – tutaj (link)

Z jednej strony widzę aktywność naukowców, których przemyślenia i postulaty zaklęte są w esejach sygnowanych przez wydawnictwa akademickie i pisane językiem właściwym tej grupie. Z drugiej – „skroluję” liczne blogi z pomysłami na prace artystyczne i kreatywne spędzanie czasu z dzieckiem i boleśnie odczuwam, jak bardzo płytkie, pobieżne, a czasem nawet chybione jest to działanie.

W mojej artystycznej duszy, przyobleczonej w osobowość praktyka i ciało matki, która na świat wydała trzech chłopców, powstało wielkie pragnienie zasypania tej przepaści – to potężnych rozmiarów czeluść pomiędzy głęboko refleksyjną teorią sztuki i wychowania, niedostępną dla przeciętnego zjadacza chleba, a propozycją „pomysłowych zabaw i artystycznych aktywności”, która jest budowana na grząskim i pozbawionym fundamentów gruncie.

Jest jeszcze jedne powód, dosyć praktyczny. Robię coś, co się sprawdza. Towarzyszy mi przy tym uczucie dokonywania jakiegoś odkrycia i jest to doznanie ekscytujące, które trzepocze we mnie, chcąc rozwinąć skrzydła i ulecieć w przestrzeń. Więc skoro to działa, skoro może zbierać pokaźniejszy plon na gruntach rozleglejszych niż moje rodzinne poletko, to niech leci, niech pracuje, bo nie lubię marnowania.

Jestem nerwusem, cholerykiem, a sztuka pomaga mi ogarniać własne emocje i regulować domową atmosferę. Kiedy tracę cierpliwość, gonię między obiadem, pracą, jednym-drugim-trzecim dzieckiem, sztuka reguluje mój oddech, pozwala mi spojrzeć inaczej, nabrać dystans. Bez tego byłabym pewnie mocno znerwicowaną kobieto-matką.

Moje dzieci są nerwusami, cholerykami, i, coż, nie mogę się za to na nich gniewać, mają to przecież po mnie. Sztuka pomaga im się wyciszyć, czymś się zachwycić, ćwiczyć uważność, spokój, skupienie. Obserwuję, jak tworzą, rozkwitają, znajdują rozwiązania, koncentrują się coraz dłużej, mają sobą tyle do powiedzenia, a ich warsztat, tego w jaki sposób to wyrazić, się poszerza i myślę sobie wtedy: „Kurczę, to jest naprawdę dobre!”

KSIĄŻKA DOSTĘPNA >> TUTAJ

Dla kogo jest ta książka?

Czy to jest książka dla rodziców? Z pewnością! Ale czy tylko? Na pewno nie.

Kluczowe nie jest to, czy jesteś rodzicem, bo zawsze jesteś przede wszystkim sobą. Jesteś twórczy, ale boisz się nazwać siebie artystą (bo nie ukończyłeś studiów kierunkowych, a Twoje prace nie są wystawiane w muzeach na całym świecie). Albo czujesz, że sztuka Cię pociąga i mogłaby Ci się spodobać, ale nie masz pojęcia, jak się za to wszystko zabrać. A może to mit talentu związał Cię i usadowił w miejscu dla tych, którzy się „nie nadają”?

Jeśli czułeś niedosyt twórczy, będziesz czuć go nadal, a samo bycie rodzicem niewiele zmieni. Ale ten status daje impuls i możliwości: nową szansę, ponieważ fizycznie cofasz się do świata instrumentów, farby, wierszy. Możesz zacząć od nowa.

Bez względu na to, co Cie powstrzymuje, Twój dzisiejszy dzień może być bardziej twórczy niż wczorajszy! A atmosfera Twojego domu może stać się swobodniejsza, radośniejsza i bardziej artystyczna. Otrzymasz wskazówki i przepisy, ale nie znajdziesz tu zupełnie gotowych rozwiązań. Nie o to chodzi. Będę podpowiadać, wyjaśniać i nakierowywać Cię zarówno treścią rozdziału na każdy tydzień, jak i pomysłami, którymi możesz się zainspirować. Dostaniesz wszystko, czego potrzeba, ale to od Ciebie zależy, jak będzie potem przebiegać Twoja kreatywna ścieżka.

To jest książka o rozwijaniu i pielęgnowaniu u siebie postawy twórczej, kreatywności, wrażliwości, zachwytu. O tym, że nigdy nie jest za późno na naukę gry na instrumencie, chwycenie pędzla albo napisanie wiersza, ale także o tym, jak się konkretnie za to zabrać, niezależnie od tego, czy lat masz kilkanaście, kilkadziesiąt, czy robisz to dla swojego kilkumiesięcznego malca.

KSIĄŻKA DOSTĘPNA >> TUTAJ

Nie jestem niewolnicą jednej metody. Nigdy. Próbuje wielu rzeczy i zostaję przy tych elementach, które się sprawdzają. A jak napotkam coś, co można ulepszyć – to ulepszam. Tak w skrócie można podsumować ten wpis. 

Chcę się w nim z Wami podzielić tym co robiłam (i robię nadal) z trójką swoich synów w wieku 3, 5 i 7 lat. Opowiem, krótko o tych rzeczach, które sprawdzają się w moim domu i wydawały mi się nawet nieco oczywiste…

dopóki się nie okazało, że nikt w okół mnie tak nie robi 🤪😂

Przeczytanie tego tekstu zajmie Ci nieco ponad 3 minuty – chyba że masz ochotę na film – wtedy opowiem lekko dłużej, ale ze szczegółami 🙂 

1. Fajnie mieć ładne karty, ale ktoś je musi zrobić – czyli ruchomy alfabet, obrazki i komputer

Ruchomy alfabet to fantastyczna pomoc. I czuję, że jest jeszcze wiele innych sposobów na jego wykorzystanie, ale u nas sprawdza się przede wszystkim w takim oto zadaniu. Kiedy chłopaki dostają jakieś fajne naklejki, albo powycinają skądś ekscytujące ich obrazki to naklejamy je na kawałek papieru robiąc tym samym, hm… – nazwijmy go górnolotnie “kartą”. Następnie układam z ruchomego alfabetu wyraz przedstawiający to, co się na karcie znajduje. Wtedy otwieram chłopakom swój komputer z włączonym edytorem tekstu i ich zadanie polega na wklepaniu tego wyrazu na klawiaturze komputera. Wyrazy drukujemy, wycinamy i naklejamy na karty. Jednym słowem zaprzęgam dzieci do pracy nad tworzeniem pomocy edukacyjnych 😉

Prawdopodobnie w tym miejscu powinna nastąpić sugestia, że karty dobrze jest zalaminować, ale nie jestem jeszcze tak profesjonalną edukatorka domową 😉 

Docelowe zadanie polega na wyjmowaniu kart w dowolnym momencie dnia i układaniu z alfabetu tych wyrazów. No i właśnie. Właściwie to oni tego nie czytają. Wiedzą jaki wyraz układają na podstawie obrazka. Ale jednak. Działa. A dlaczego? 

2. Wesoło i naturalnie – czyli czytanie globalne, tylko lepiej!

Jeśli zdarzyło Wam się, że dziecko “odczytało” coś nie znając nawet literek (np. nazwę sklepu czy markę obuwia) to odkryliście już moc czytania globalnego. Dziecko patrzy na zapisane wyrazy jak na obrazy i po jakimś czasie zaczyna kojarzyć ich wygląd ze znaczeniem. Koncepcja globalnego czytania została opracowana w latach 60. XX wieku przez Glenna Domana i od tamtej pory stała się podstawą wielu metod nauki wczesnego czytania.

W moim domu czytaliśmy więc książeczki (często specjalnie w tym celu przygotowane) wskazując palcem na czytane wyrazy. Po jakimś czasie dziecko zapamiętywało treść i wygląd wyrazów, a następnie dochodziło do przekonania, że właściwie to już umie czytać. Ale, ale! Wiecie, że ja wiem (że Wy wiecie – hihi) iż łączenie słów z muzyką znacznie ułatwia ich zapamiętywanie! Moc muzyki wykorzystuję na codzień w Pomelody. A więc i w tym przypadku zapragnęłam nieco usprawnić nasze działania i tak powstała:

“Noc” – pierwsza książeczka z piosenką z serii “Czytanie przez muzykowanie” wydana przez pomelody. 

Metoda czytania przez muzykowanie, m.in. dzięki temu, że nie wymaga znajomości liter, może być stosowana już u bardzo małych dzieci – nawet tych, które nie zaczęły jeszcze mówić!

Czytaniem globalne nie wyeliminuje zupełnie procesu rozpoznawania pojedynczych liter, sylab i ich syntezy. Jest jednak doskonałym i niezwykle zachęcającym startem. A połączone z muzyką po prostu wchodzi samo. 

Prawie 100 tys. dzieci w Polsce zupełnie naturalnie i radośnie nauczyło się rozpoznawać literki z Abecadłem pomelody – zobaczymy co wydarzy się tym razem 🙂 

3. W parze łatwiej – czyli czytanie sylabami. 

Trzeci sposób, który dobrze się u nas sprawdza to metoda sylabowa. Chodzi o to, by nie uczyć się czytać liter w odosobnieniu i kiedy tylko dziecko rozpoznaje już brzmienie liter, łączyć je od razu w sylaby. Do tego zadania posłużyły nam lata temu dwa papierowe kubeczki i ten koncept (a nawet ten pierwszy kubeczek!) został z nami po dziś dzień. 

W jednym kubeczku wycinamy małe okienko i dopisujemy za nim jakąś samogłoskę – np. “A”. Na drugim kubeczku piszemy kilka liter na takiej wysokości, by widoczne były przez okienko, gdy będziemy obracać wewnętrzny kubek. 

Myślę, że to dobry moment, by polecić także dwie inne pomoce czytelnicze:

Gra “Bójka na czytanie”. 

Koncept znów lekko inny, niż takie klasyczne czytanie. Należy dopasować do siebie karty z tym samym elementem, ale jeden z nich może być wyrażony słowem, a drugi obrazkiem. 

Seria “Czytam sobie”.

To urocze książeczki o trzy poziomach trudności, które zrobione są tak, że naprawdę zachęcają do czytania sobie. Dla czytającego już dziecka to najfajniejsza seria jaką znam. Tematyka książeczek zupełnie różnorodna, świetne ilustracje tworzone przez różnych artystów, z tyłu dyplom, naklejka. Poczucie osiągnięcia sukcesu gwarantowane. 

A po więcej zapraszam na YouTube 🙂

Gdy na moim Instagramie, w książce czy tu na blogu mowa o wychowaniu przez sztukę, nie mam wcale na myśli biografii artystów, tytułów dzieł czy nazw prądów i kierunków. Tak samo, gdy piszę o muzyce, to najczęściej o #wychowanieprzezmuzykowanie, a nie wychowaniu przez teorię muzyki, nutki, wiedzę o kompozytorach czy formach muzycznych. 
(Może więc #wychowanieprzezsztukowanie byłoby jakimś wyjściem ;))

Wierzę – oraz wynika to z moich pedagogicznych doświadczeń – że gdy człowiek (również ten mały) czegoś doświadczy, to potem znacznie łatwiej przychodzi mu nazwanie tego i skategoryzowanie, niż gdy zrobimy to w odwrotnej kolejności. Dlatego wprowadzam swoje dzieciaki w świat w sztuki aktywnie, a w tym wpisie podsuwam kilka pozycji książkowych, które są do tego idealną pomocą. Na końcu znajdziecie też wideo, w którym opowiadam więcej i zachwycam się werbalnie!

1. Bajki dźwiękowe /HarperCollins 

Na ogół mam z „grającymi książeczkami” spory problem. To, że głośniczki w nich wbudowane są zbyt małe, żeby zapewnić jakąś dobrą jakość dźwięku jest raczej oczywiste, ale dlaczego wgrane w nie dźwięki są zazwyczaj tak złe? Nie mam pojęcia. Tutaj okazuje się, że jednak się da! Zrobić książeczkę tak, by opowieść mogła być ilustrowana zarówno dobrą skomponowaną do tego celu muzyką, jak i dobrze dobranymi efektami dźwiękowymi. I wtedy naprawdę zaczyna się dziać magia, gdy słychać, jak Alladyn pociera lampę, a poparzony wilk przy akompaniamencie energicznej, lekko komediowej muzyki ucieka z murowanego domku świnki, wykrzykując „au au auuuuuu“. W ramach serii dostępne są: Aladyn, Kot w butach, Czerwony Kapturek, Księga dżungli, Trzy małe świnki. 

2. Sing-along books czyli Książeczki do śpiewania /wyd. BarefootBooks

Myśląc o takich dedykowanych jednej piosence (ale tak, by przy tym piosenka była w świetnej aranżacji, a ilustracje wartościowe i pociągające) jakiś wybór jest, ale raczej w języku angielskim. Tu moim wieloletnim faworytem jest BarefootBooks – to już można przepaść po prostu, każda książeczka, każda piosenka i każda aranżacja są po prostu bardzo dobre! Do obczajenia na ich kanale YouTube. 

3. Książeczka do śpiewania / Pomelody

Niby każda sroczka swój ogonek chwali, ale Książeczką do śpiewania pochwalić się po prostu muszę. To w mojej ocenie absolutnie najlepszy produkt Pomelody, jaki kiedykolwiek zrobiliśmy. Ogrom wiedzy o teorii muzyki, praktyczne ćwiczenia, które przez zabawę uczą dziecko wartości rytmicznych, rozwijają poczucie rytmu czy umiejętność czystego śpiewu, a do tego przepiękne, kolorowe wydanie na kartonowych stronach – idealna pozycja zwłaszcza dla maluchów w wieku 3-6 lat. Tu wraz z Oleną mówimy więcej o tym, dlaczego Książeczka jest WOW:

Do książeczki stworzyliśmy też kompletny instruktaż wideo, w którym pokazujemy, jak wykorzystać to doskonałe narzędzie do naturalnej edukacji muzycznej. Sami zobaczcie jedną z 8 lekcji dostępnych na naszym kanale na YT oraz w naszej aplikacji (za darmo!).

4. Karty memo z dźwiękiem / Pomelody

A tu nieco inny skarb do wychowania przez sztukę: karty MEMO z dźwiękiem. Coś do zabawy i do nauki zarazem. W pudełku znajdziecie 64 karty (32 pary) z obrazami, a na nich – wizerunki różnych instrumentów. Ale! Prawdziwym smaczkiem są… dźwięki tych instrumentów, których można słuchać w aplikacji pomelody. Można szukać par jak w klasycznej grze memo, można też słuchać dźwięku i odnajdywać instrument na obrazie. Jeśli nie wiecie, jak brzmią dudy, lutnia czy fletnia pana – gorąco polecam!

5. Art Snap /Usborne

To bardzo prosta gra polegająca na wykładaniu kart z ręki i obserwacji, czy na stole znajdą się dwie takie same. Jeśli tak, gracz krzyczy „snap” i je zabiera. Koncept jest tak przyjemnie prosty, że grać można z maluchami. A skoro już gramy w nimi w karty 😉 to niechaj one będą ładne i nieoczywiste. 

6. Maluję. Zeszyt do kolorowania. Polscy malarze /BOSZ

Podobno Bach uczył się komponowania przepisując dzieła Palestriny. To jest właśnie taki zeszyt do nauki malarstwa poprzez kopiowanie wielkich malarzy, choć – rzecz jasna, wykorzystać można go dowolnie. 

7. Wytwórnik, Kropki plamy i odciski, Pokręcone kształty, Kosmos /wyd. Wytwórnia

Kreatywność i tworzenie rozłożone na czynniki pierwsze. Są to książeczki do ćwiczenia kreatywności. Nie, że jakieś tam wielkie techniki plastyczne – wystarczy ołówek/kredki/farby. A do tego (TAK!) naklejki! Nietuzinkowe. Jestem wielką fanką Agaty Królak – autorki wszystkich tych pozycji. Warto też zaznaczyć, że od czasu do czasu pojawiają się one w Biedronce. 

8. I spy An Alphabet in Art /wyd. HarperCollins

Pozycja po angielsku, albo doskonała inspiracja na wykorzystanie albumów z reprdukcjami (jeśli takowe się znajdą w domu) lub po prostu obrazów wyszukanych w internecie. Książka ta to połączenie albumu malarstwa z popularną zabawą „I spy with my little eye” – czyli mówimy o tym co zauważyliśmy posługując się np. pierwszą literą nazwy tego przedmiotu. Oczywiście wariacji jest mnóstwo – widzę coś okrągłego, coś czerwonego, coś czego jest trzy sztuki itd. W związku z tym prócz alfabetu w tej serii ukazały się także: Numbers in Art oraz Shapes in Art.

Uff, mamy to. Polecajki są naprawdę od serca, a jeśli chcecie zobaczyć, jak świecą mi się oczy, gdy o nich opowiadam, to voila – oto wideodokumenatacja:

PS. Na zdjęciu głównym jesteśmy w komplecie – w trakcie codziennego muzykowania i sesji dla ch_unity. Za aparatem niezastąpiona Marta Zgrajka. ❤

Ej, pamiętacie jak nonszalancko (i trochę w zasadzie bezmyślnie – powiedzmy sobie to szczerze) obiecałam, że stworzę pełną wersję “Fantazji” z Abecadła? OMG. Powiem Wam, że musiały minąć MIESIĄCE rozmyślań i bujania się na huśtawce pt. “Zrobię! – Nie, nie dam rady – Kurde, zrobię! – Nie, no nie ma opcji…”, żeby namierzyć uciekinierkę Wenę. Biegałam wtedy po ścieżkach Inspiracji i nawoływałam. Opowiem Wam zatem dzisiaj, jak wygląda mój inspiracyjny szlak i – czy pełna wersja “Fantazji” rzeczywiście powstała. 

Jak się reklamuje inspiracja 

Czego słucham? Co oglądam? Co pomaga mi znaleźć inspiracje? Zdziwicie się, ale lubię oglądać… piękne reklamy. Serio. Bywają zupełnie różne, ale dziś pokażę Wam 3 i zacznę – fanfary! – od reklamy pralki! Taaaa-daaaam! Ona mnie wyrywa z dołka twórczego i życiowego. Trochę patetycznie to brzmi, ale zobaczcie sami, to jest przecież magiczna opowieść o podwodnym życiu! Nie można się nie zakochać i… nie zainspirować. Ona ma MEGAKONCEPT! 

Kolejna, najulubieńsza, wszyscy w Pomelody musieli ją obejrzeć, bo kocham miłością wielką i bezgraniczną. Ogólnie uwielbiam reklamy perfum, ale ta jest… no, sami zobaczcie. Całą, pamiętajcie, by obejrzeć caluteńką (tak, wiem, ile trwa!). Ale zastanówcie się, jakie trzeba mieć jaja, żeby w ten sposób reklamować perfumy!

Ostatnia z tej serii jest tak pokopana, że nie napiszę nic więcej, tylko zostawię Wam link i powitam Was po mojej stronie lustra. Czekałam tu na Was, rozgośćcie się!

Drugi regalik: kanały, podcasty, książki

Są takie rzeczy, które są tak bardzo poryte, że otwierają mózg na jakieś niedostępne dotąd światy. Dla mnie takim totalnym umysłowym BUM jest kanał na YT oraz na Instagramie NOWNESS. Musicie to poznać, bo… no musicie. 

A dlaczego i co najbardziej oraz CO JESZCZE, to Wam już powiem w filmiku, bo przecież wszyscy jesteśmy rodzicami i wiadomo, że czasu na lekturę (nawet tego wpisu) mamy jak na lekarstwo. Oglądajcie, ale – zajrzyjcie też w tym wpisie pod film, bo tam Wam powiem, co z tą “Fantazją”!

Fa-fa-fantazja

Wiecie, co jest najlepsze w inspiracjach? To, że działają. Dlatego dziś mogę Wam też powiedzieć, że skomponowałam pełną wersję “Fantazji” i… pojawiła się ona w Pomelody Śpiewniku Polskim cz. 3 – możecie go kupić, włączyć, posłuchać “Fantazji” i pomyśleć sobie, że warto spacerować po szlakach różnorodnych inspiracji, by dogonić Wenę. Takich szalonych, kreatywnych, zaskakujących, nieprzewidywalnych i kolorowych biegów Wam właśnie życzę! 🙂

Uważam, że skrajności nie są dobre. Dlatego nie stoję ani po tej stronie, gdzie dziecięca twórczość ma być podporządkowana gustom rodzica, ani tam, gdzie z obawy przed zzewnątrzsterownością nie chwali się prac dzieci wcale. Gdy patrzę na dzieła moich synów, w większości po prostu jestem dumna – dają mi niekłamaną przyjemność estetyczną. Jak spotykam dzieło, które mi się podoba, to chwalę jego twórcę. Naturalne, co nie?

Kaganiec poprawności

Tzw. poprawność wychowawcza, w imię której niektórzy komentują wyłącznie ilość pracy, jaką dziecko włożyło, wydaje mi się skrajnością i ograniczeniem. To jawny kaganiec. Heloł, przecież taka postawa odbiera wolność spontanicznych reakcji (wowów, achów, westchnień!) i prawdziwego przeżywania sztuki. Nie o takie #wychowanieprzezsztukę walczymy, serio.

A jak nie wiecie, o jakie walczymy, to… Fotka z moją książką poniżej, a link tutaj (lokowanie produktu zakończone 😉 ).

Jak więc widzę „złoty środek”? Dla mnie to mądre, szczere i i pełne entuzjazmu pochwały. Nie suche: „O, użyłeś niebieskiej kredki” czy „Wygląda na to, że bardzo się starałeś”, ale też nie nic nie wnoszące warsztatowo: „Bardzo ładny rysunek”.

Zawsze jest coś, co można docenić. No bo jak się na ten przykład nie zachwycić, gdy dziecko, patrząc na rodzica:

…idzie w jego ślady?

Jak chwalić w praktyce?

Gdy dziecko przybiega do nas ze swoją pracą, kluczowy wydaje mi się mój entuzjazm oraz okazane zainteresowanie. Zazwyczaj wtedy maluch sam zaczyna wtedy opowiadać o swoim dziele, a ja go słucham i zwracam uwagę na szczegóły. Używam wtedy wypowiedzi:

  • Piękny efekt! czy ten element namalowałeś pastelami?
  • Jakie świetne połączenie kolorów!
  • Czy widziałeś, gdzieś taki pojazd czy jest on z Twojej wyobraźni?
  • Wspaniałe są te małe plamki – bardzo precyzyjna robota!

Staram się nie opisywać i nie dopytywać, co jest na rysunku. Zresztą, sam autor pracy często nie czuje potrzeby analizowania – to było malowanie, jest efekt, ta-dam! Nie ma konieczności klasyfikacji i oceny dzieła.

A gdy dziecko pyta wprost?

Czasem dzieci pytają wprost: „Podoba Ci się?”. Opowiadam wtedy: „Bardzo!” i szczerze wskazuję na to, co warto docenić (np. detal, wysiłek czy moje subiektywne odczucia). Brzmię wówczas np. tak:

  • Szalenie podobają mi się te kolory!
  • To połączenie było bardzo czasochłonne, ale wyszło świetnie!
  • Bardzo sprytnie namalowałeś to tło!
  • Ta uśmiechnięta postać wprawia mnie w dobry nastrój!

Pokazuję tym sposobem moje podejście do odbioru sztuki i świata w ogóle. Będąc np. w muzeum, kontempluję to, co podoba mi się w danym obrazie czy obiekcie i tak samo robię z pracą dziecka.

Ingerować czy nie?

Czy ingeruję w prace moich dzieci? Powiem Wam wprost: zdarza mi się. Zwłaszcza, jeśli dziecko wdraża mnie w swoją koncepcję. Dlatego mówię np. „Jeśli chcesz nieco ożywić ten obraz, możesz użyć jakiegoś ciepłego koloru, np. czerwonego”. Zawsze jednak na koniec odbijam piłeczkę: „A Tobie się podoba?”. Pamiętam, że przecież mówiłam o swoich odczuciach i swoich upodobaniach, a niczego nie mam zamiaru wymuszać. Nie o tym jest przecież tworzenie. Nie chodzi o moją radość, ale przede wszystkim – o radość dziecka. O, taką właśnie jak ta! 🙂

PS. Jak już docenicie i pochwalicie dzieła sztuki swoich dzieci, to… zajrzyjcie do mojego wcześniejszego wpisu i dowiedzcie się, dlaczego je wyrzucam. 😉

jak nie zabić wyobraźni dziecka

Tam, gdzie wychowanie przez sztukę, tam też piętrzące się „skutki uboczne”, czyli prace małych artystów. Często z przymrużeniem oka nazywam je „dziełami”, choć prawdę mówiąc, nie uważam, że sztuką jest coś, co powstało przypadkowo w zabawie. Czy warto przeznaczyć osobne pomieszczenie na prace naszego dziecka lub wytapetować nimi salon i jadalnię? Jak oceniać? Pytać, klaskać, wieszać na ścianie? Opowiem Wam, jak to jest u nas.

jak nie zabić wyobraźni dziecka 3

Jak się wychowuje przez sztukę

Wiem, jak się czujecie, gdy rozpromieniony maluch przybiega do Was ze swoim nowym obrazem, wydzieranką czy rzeźbą przestrzenną. Wiem, jaki dumny potrafi być z wielkiej czarnej plamy na białej kartce papieru. Wiem, że wyglądacie wtedy tak:

To zupełnie naturalne, serio. 😉 Sama w końcu na swoim Instagramie wielokrotnie pokazuję Wam artystyczne aktywności moich synów. Cieszą mnie i fascynują, niezależnie od tego, czy są wynikiem farbowanej waty rzucanej o ścianę, jak tu:

czy wynikają z odkrycia nowego zastosowania wirówki do sałaty, jak tutaj:

czy też płótnem okazuje się… jedno z dzieci, jak tu:

Zachęcając Antka, Stefka i Józka do twórczej aktywności, „dzieł sztuki” siłą rzeczy mam potrójnie dużo.

Czy je zachowuję? Tak.

Czy je wyrzucam? Tak.

Zgadza się: obie odpowiedzi są prawidłowe. Aby nie zwariować, ważny jest bowiem sam „mechanizm selekcji”.

Między koncepcją a bazgrołami

Wyjaśnijmy sobie jedno: dostrzegam ogromną różnicę między „rodzącą się sztuką” a swobodnym „bazgraniem”. Pierwsza sytuacja jest dla mnie wtedy, gdy dziecko materializuje jakąś koncepcję twórczą (np. maluje do muzyki to, o czym wg niego opowiada utwór). Druga – gdy eksploruje jakąś technikę lub po prostu ćwiczy, doskonali warsztat.

Czy daję się ponieść emocjom, wybucham zachwytem i podkreślam wysiłek twórczy, który chłopcy włożyli w swoje „dzieło”? Oczywiście – ale: tylko w przypadku sytuacji nr 1, czyli „rodzącej się sztuki”.

Co robię więc w przypadku ćwiczeń i zwykłego doskonalenia warsztatu? Nie podsycam atmosfery wyjątkowości takiej pracy. I już. To takie proste. Czasem to przecież jedynie kartka, na której testowaliśmy jakąś technikę lub uczyliśmy się, jak najdokładniej narysować okrągłą pomarańczę.

Może być więc tak, że trzy pierwsze kartki zachlapane farbą na wzór action painting nie wywołują u nikogo ani grama przywiązania, by nagle czwarta okazała się realizacją jakiejś koncepcji, co sprawia, że niełatwo będzie się z nią później rozstać. Moim zdaniem, bycie towarzyszem dziecka w doświadczaniu tworzenia jest kluczem, który otwiera nas na zrozumienie, czym ta praca (a raczej jej końcowy efekt) jest dla dziecka.

Kiedy wyrzucam, a kiedy zostawiam

W ciągu ostatnich kilku lat Antek, Stefek i Józek stworzyli jakieś milion „dzieł sztuki”. Albo dwa miliony, sama nie wiem. Niektóre z nich podobają mi się jednak szczególnie i wtedy je przechowuję, dla własnej przyjemności, dopisując z tyłu imię dziecka i datę. Ba, kilka z nich wisi nawet oprawionych, nie tylko u nas w domu, ale też w biurze Pomelody!

Widzę też, że na niektórych pracach zależy z kolei moim synom. Niezależnie od powodu – mogą je wtedy powiesić, każdy na swoim sznurku (i przypiąć klamerkami) albo włożyć do jednej małej specjalnie na to przeznaczonej szuflady.

ALE! W większości przypadków skupiamy się po prostu na radości samego tworzenia i po skończonej aktywności, zwyczajnie wyrzucamy te rzeczy. Dziecięce rysunki nie są przez nas traktowane jak świętość czy coś nietykalnego – bardziej jak pole do doświadczeń. Cały czas pamiętam jednak, że to przestrzeń, nad którą pełną kontrolę ma właśnie dziecko.

Dlaczego to ważne?

Dzięki temu, że w moim domu dziecięcych prac jest naprawdę dużo, mogę zwrócić uwagę na takie ich aspekty jak:

  • proces tworzenia
  • podejmowanie kolejnych prób
  • eksperymentowanie

Większość z nich ląduje w koszu tuż po skończeniu, dlatego jestem też w stanie dostrzec te momenty, w których czysta ekspresja przechodzi w konkretny komunikat, gdy rodzi się jakiś wcześniej sprecyzowany zamysł, który potrzebuje spotkać się z drugim człowiekiem – odbiorcą. Tego nie da się zauważyć, gdy dziecko jest przyzwyczajone, że wystarczy jego jedno pociągnięcie pędzlem, a dorośli od razu je oklaskują (oczywiście poza tym „pierwszym razem”, gdy dziecko wzięło pędzel do ręki).

Przykład idzie z góry – czy tego chcemy, czy nie – dlatego nieraz dzieci „nokautują” nas naszymi własnymi tekstami. Wielokrotnie słyszałam, jak mój najstarszy syn mówił: „Nie, muszę zacząć jeszcze raz, bo to mi kompletnie nie wyszło”, z dokładnie taką samą intonacją, z jaką mówiłam to wcześniej ja. I bardzo dobrze, bo nie każdą kreska postawiona przez nasze dziecko jest dziełem sztuki.

Kiedy uczymy się rysować konia, a wychodzi nam raczej skrzyżowanie lwa z hipopotamem, to po prostu nie jest to dobry rysunek. Bylibyśmy zdezorientowani, gdyby ktoś wszedł, rzucił okiem na te nieudane szkice i powiedział: „WOW! Wspaniały koń! No wypisz, wymaluj – koń!”. Nie róbmy więc tego naszym dzieciom. 🙂

Powiem Wam wprost, szczerze i bez ściemy: jaram się Jacobem Collierem. Totalnie. Jaram się nim, bo jestem muzykiem. Ba, nie jestem w tym sama (robi się tu wręcz tłoczno!). Dlatego opowiem Wam o tym, dlaczego muzycy jarają się Jacobem Collierem (nie muzycy też się jarają, ale to może w kolejnym wpisie 😉 ) i jak działa na mój mózg. 

Czy Jacob Collier jest przystojny?

He, he, he, nie ma to jak zapytać o oczywistą oczywistość, co? 😉  Jest przystojny, bez dwóch zdań, ale w jaraniu się Jacobem Collierem nie chodzi wyłącznie o to, jak wygląda. Być może jego przystojność jest spowodowana tym, że jest supermózgiem i ekstramuzykiem, multiinstrumentalistą i artystą. Być może to zaburza moje postrzeganie, ale postaram się to odsunąć od siebie i skupić się na rzeczach bardziej technicznych. 

Trochę o tym, jak mi wybuchł mózg 

To było tak: jestem sobie młodą dziewczyną. Na rynek, na YT wjeżdża Jacob ze swoim śpiewaniem harmonicznych rzeczy – takim, że nie mam pojęcia, gdzie tu jest “raz”, jak to jest możliwe, gdzie tu jest harmonia? Tak, że mam ochotę to momentalnie zapisać i zanalizować, a on… sobie to tak po prostu śpiewa. 

Taki, wiecie, trochę nasz Cezik, jeśli chodzi o “technologię”, ale muzycznie i harmonicznie – WOOOOOOOW. Co ciekawe jednak, jego muzyka była dla mnie szalenie trudna i niezjadliwa. Nie słuchałam jej dla przyjemności. Słuchałam jej dla intelektualnego challengu. Mózg mi parował. Teraz odkryłam go na nowo! Dlaczego, jak i co to znaczy z perspektywy bycia kompozytorem w XXI wieku, opowiem Wam w tym odcinku. 

Chodźcie, włączajcie, słuchajcie i… jarajcie się Jacobem Collierem razem ze mną! (anegdotka ze studiów też tam jest, więc pospieszcie się!) 

To co? Jaramy się już razem? 😎

Czy według mnie na YouTube’ie jest masa złej, dramatycznej i szkodliwej muzyki? Tak. Czy ona ma miliony wyświetleń i dociera do szerokiego grona? Niestety tak. Ale czy to oznacza, że na YT nie ma wartościowej muzyki? Na szczęście nie! I dziś podpowiem Wam, która to właśnie ta wartościowa i jak szukać jej podobnych.

Wartościowa, czyli…?

O tym, kiedy muzykę można nazwać wartościową, jak to wytropić, ocenić i rozpoznać pisałam w jednym z moich poprzednich artykułów: Jak odróżnić dobrą muzykę dla dzieci od złej?. Tam Was zatem odsyłam, bo rozłożyłam sprawę na czynniki pierwsze i będziecie mieć pewność, o czym właściwie rozmawiamy.

A jeśli chcecie mieć wartościową muzykę zawsze pod ręką – na płycie, w telefonie czy na pendrivie – śmiało sięgnijcie po produkty Pomelody. Każdy jest dobry, każdy jest wartościowy.

Czas na konkrety!

Zdarza mi się w moich filmach czy wpisach wskazywać na przykłady złej muzyki dziecięcej. Takiej, która nie rozwija, nie pobudza do współodczuwania i współtworzenia. Dlatego dzisiaj zabiorę Was na drugi biegun, czyli tam, gdzie muzyka dla dzieci brzmi tak, jak brzmieć powinna i daje dużo, dużo, duuuuuużo dobrego! Startujemy!

W odcinku opowiem Wam dokładnie, co, jak i dlaczego, a niżej zostawię linki do wszystkich utworów, o których będę mówić. Koniecznie je sprawdźcie!

Obiecana lista:

  1. Dieder Jeunesse

2. Barefoot Books

3. Lullabies from Around the World

4. Pomelody

5. Lutosławski Tuwim. Piosenki nie tylko dla dzieci

6. Teatr CHOREA  „Lulabajki”

Więcej niż dźwięki

Zwróćcie też uwagę, że wszystkie te polecane, wartościowe kawałki, mają również przepiękne, dopracowane i nieoczywiste animacje. To kolejny wyróżnik, za który twórcom należą się wielkie brawa, a jednocześnie – jeszcze jedna szansa, by rozwijać dziecko przez sztukę – tym razem wizualną. Korzystajcie zatem podwójnie!

Chyba na każdy z tych tematów pisałam już całkiem obszernie w różnych wpisach. Ale wiadomo… 😉

Tutaj więc zebrałam 10 najczęściej zadawanych mi pytań na temat umuzykalniania dzieci i odpowiedziałam w takiej pigułce w jakiej tylko umiałam. A kto temat chce rozwinąć niech się czuje zaproszony do poszperania na tym blogu!

1. Czy dziecko potrzebuje muzyki? 

Odwróciłabym lekko to pytanie i sama zadała następujące: czy dziecko potrzebuje języka? Tego chyba nigdy nie poddajemy w wątpliwość, bo jasne jest dla nas, że język pełni funkcję komunikacyjną oraz ekspresyjną. Chcemy, by maluch mógł porozumieć się z innymi i czerpać przyjemność z budowania relacji jaka z tego wypływa. Chcemy również, by dziecko mogło wyrazić siebie: to co czuje, myśli, kim jest. Zapominamy jednak, że z muzyka jest językiem. Powiedziałabym nawet, że jest pierwszym językiem dziecka. Jeszcze na długo zanim wypowie ono pierwsze zdania, komunikuje i wyraża się melodią, rytmem, pulsem, pauzami – tym wszystkim co buduje potem jego język ojczysty, ale zanim przybierze tę formę jest po prostu muzyką. Jest to jeden z najbardziej przekonujących mnie osobiście argumentów: każde dziecko rodzi się z „talentem” muzycznym, choćby po to, by nauczyć się mówić. 

2. Jak muzyka wpływa na rozwój dziecka? 

Obszary wpływu muzyki na rozwój można by wyliczać godzinami. Dotyczą one: stymulowania pamięci, IQ oraz inteligencji emocjonalnej, rozwiązywania problemów, wspomagania nauki przedmiotów ścisłych, języków, umiejętności czytania ze zrozumieniem, rozładowywania napięć, rozwoju umiejętności społecznych. Muzyka wpływa na dziecko w sposób niesamowicie holistyczny, ponieważ oprócz stymulowania mózgu, wyobraźni czy kompetencji społecznych jest nierozerwalnie związana także z rozwojem ruchowym. Muzykowanie – czyli aktywne tworzenie muzyki jest czynnością absolutnie wyjątkową stymulującą obie półkule mózgowe równocześnie. 

dlaczego dziecko w kółko chce słuchać tej samej piosenki?

3. Jak zaszczepić w dziecku miłość do muzyki? 

Znów nieco odwróciłabym perspektywę, bo prawdziwe pytanie to jak tej miłości w dziecku, które przychodzi na świat nie zabić! Miłości do muzyki nie trzeba dziecku wpajać. W okresie sensytywnym na muzykę czyli do ok. 4 roku życia (gdzie najważniejsze jest pierwsze 12 miesięcy!) całe ciało dziecka pragnie muzykować i potrzebuje tego. Ważne jest, by mu to umożliwić, a że dziecko wszystkiego uczy się poprzez naśladowanie swoich autorytetów (którymi w tym okresie są rodzice lub opiekunowie) to jedyne o co należy zadbać to, by maluch miał okazję do obserwowania muzykującego dorosłego, by następnie mógł go naśladować. Dokładnie tak samo jak to się dzieje z nauką chodzenia, mówienia czy jedzenia, bo w swojej istocie muzykowanie jest tak samo naturalną umiejętnością. 

4. Jaka muzyka najlepsza jest na początek, proste piosenki czy klasyka? 

Tutaj warto pomyśleć o muzyce jak o jedzeniu. Wyobraźmy sobie, że jedyna potrawa jaką serwujemy dziecku to hamburger. Hamburger na śniadanie, hamburger na obiad i kolację. Nie jest to zbilansowana dieta, którą rodzic z przekonaniem zastosuje u malucha.
Analogicznie – niestety – większość tzw. „muzyki dziecięcej” skomponowana jest w metrum dwudzielnym ( czyli „um-pa-um-pa”) i tonacji durowej (czyli tej „wesołej do-re-mi-fa-sol-la-si-do”). Większość piosenek, które kategoryzujemy jako „dziecięce”, brzmią po prostu tak samo!
Kiedy tworzyłam Pomelody chodziło mi właśnie o to, by w jednym miejscu znajdował się zbiór piosenek, które sprawią dziecku radość, ale nie będą dziecięce – jeśli pod tą nazwą kryje się to, że wszystko może być tandetne i „na jedno kopyto”. I nie chodzi tu tylko o melodię i rytm. Muzyka Pomelody zrywa z tradycyjnym podejściem do utworów dziecięcych, ale są pisane „jak dla dorosłego”. Albumy zostały zaprojektowane w taki sposób my maksymalnie stymulować rozwój wyobraźni, zmysłów i wrażliwości dziecka poprzez zróżnicowanie tonalne, rytmiczne, stylistyczne oraz szeroką gamę barw, form, instrumentariów. Jednocześnie wiedząc, że dziecko uczy się poprzez naśladowanie swoich autorytetów, muzyka ta jest stworzona w taki sposób, by sprawiała przyjemność w odbiorze również rodzicowi.
Różnorodne doświadczenia muzyczne tworzą więcej połączeń nerwowych w mózgu, kształtują zmysł estetyczny dziecka i zapewniają mu wszystkie „muzyczne składniki odżywcze” do tego, by mogło zdrowo się rozwijać. 

5. Co to znaczy wartościowa muzyka? 

Gdy piosenki są w różnych stylach i aranżacjach, czerpią z wielu kultur muzycznych, naturalnie wnosi to bogactwo w warstwie melodycznej (różnorodność skal i tonacji) rytmicznej (różne metra i rytmy) i instrumentalnej (różnorodne instrumentarium). Przeciwieństwem bogatego muzycznie środowiska będzie więc muzyka, która: zawsze brzmi tak samo, jest uboga brzmieniowo, jest prymitywna w formie, jest tylko wesoła, jest tylko „na dwa” 

A taka niestety otacza nasze dzieci w znakomitej większości. Atakuje maluchy z radia, telewizji, bajek, plastikowych zabawek, YouTuba. Często będąc jeszcze okraszona jakąś fatalną animacją….
Należy więc wybierać muzykę zróżnicowaną, ale warto też pamiętać o tym, że rodzic jest autorytetem dziecka – również muzycznym! A więc to od modeluje zachowania w stosunku do muzyki. Nie chodzi o to, by puszczać dziecku Mozarta, gdy samemu się go nie trawi. Dziecko w mig zdemaskuje tę hipokryzję. 

6. Co jest ważniejsze: słuchanie muzyki czy gra na instrumentach? 

Słuchanie wartościowej muzyki to wspaniała czynność wpływająca na nastrój i stymulująca mózg, ale magia i prawdziwy rozwojowy potencjał zaczyna się wtedy, gdy tworzymy muzykę, a nie tylko biernie jej słuchamy. 

7. Co jeżeli rodzic nie umie śpiewać ani grać na żadnym instrumencie? 

Dziecko talent muzyczny ma w sobie. Choć znacznie bardziej wolę posługiwać się słowem „potencjał”, jako że słowo „talent” już samo w sobie sugeruje, że jest rzadkością i przytrafia się nielicznym. Rodzic właściwie tylko zapewnia odpowiednie warunki do tego by dziecko mogło się swobodnie rozwijać, by chciało śpiewać i tańczyć dlatego, że rodzic pokazał mu, że jest to tak naturalne jak mówienie czy chodzenie. I ostatecznie maluch prędzej nauczy się czysto śpiewać naśladując fałszującego rodzica niż jeśliby w ogóle tego przykładu idącego z góry nie miał. 

8. Czy trzeba chodzić na zajęcia umuzykalniające? 

Zajęcia umuzykalniające to bardzo fajny sposób spędzania z dzieckiem radosnego, wypełnionego muzyką czasu. Ale nie zastąpią one naturalnego rozwoju muzycznego, który odbywa się w relacji dziecko-rodzic cały czas. Dokładnie tak jak maluch musi być zanurzony w języku w sposób ciągły – nie chodzimy przecież raz w tygodniu z niemowlęciem na zajęcia języka polskiego, tak samo muzykowanie musi stać się naturalnym elementem życia. Zajęcia umuzykalniające są więc po to, by dać rodzicowi narzędzia: piosenki, inspiracje, pomysły na muzyczne zabawy, które rodzic będzie stosować w kontekście życia codziennego. Dobre zajęcia umuzykalniające to takie, po których rodzic wyjdzie zachęcony, zainspirowany i wyposażony w gotowe rozwiązanie by ten radosny stan swobodnego muzykowania trwał w domu.

9. Co jeśli dziecko odziedziczyło po rodzicach brak słuchu muzycznego? 

Był taki czas, gdy całą odpowiedzialność zrzucało się na geny, jednak teraz coraz więcej mówi się o ogromnej roli środowiska i wychowania. Porównałabym to do nasionka potencjału muzycznego. Każde dziecko rodzi się z takim nasionkiem – niektóre są malutkie, inne całkiem sporych rozmiarów – i to jest ten element, który rzeczywiście zależy od genów. Ale nasionko zostaje posadzone w ziemi i od tej pory liczy się już tylko bogate środowisko czyli odpowiednia gleba, ilość światła i wody i pewnie wiele innych rzeczy, których nie pamiętam z biologi. Chodzi jednak o to, że nawet bardzo wielkie nasiono przy nieodpowiednim środowisku nie będzie rozwijać swojego pełnego potencjału. A jednocześnie bardzo mały potencjał muzyczny może zostać rozwinięty w kochającego muzykę dorosłego, który czysto śpiewa i rytmicznie się porusza, a przede wszystkim świetnie się przy tym bawi. 

10. Jak nie wychować dziecka na fana disco-polo? 

Wróćmy do analogii do diety. Gdyby dać dziecku wybór prawdopodobnie codziennie chciałoby jeść tylko słodycze czy rzeczone hamburgery. Ale na początku to my decydujemy o tym co jest dla dziecka właściwe. Nie przyprawiamy pierwszych dań, które podajemy maluchowi rozszerzając dietę bowiem chcemy, by jego kubki smakowe „pracowały” rozpoznając i uwrażliwiając się na różne smaki. I tak właśnie się dzieje – maluch przeżywa każdy nowy „odcień smaku”. Jeśli jednak zaczniemy wszystko solić i wzmacniać bardzo szybko okaże się, że właściwie nic niedoprawionego do granic możliwości już mu nie smakuje – ale przyzwyczajony jest do prostego, intensywnego pobudzenia. Niestety dziecięce piosenki typu disco-polo jest dokładnie takim przesolonym posiłkiem, od którego uzależniamy się bardzo szybko, który zaspokaja nas szybko, ale tylko na chwilę i nawet nie orientujemy się kiedy – przytłumia nasze zmysły, a co najgorsze zmysły maluszków, które właśnie są na etapie rozwoju, kształtowania, poszukiwań i odkryć. Kluczem do sukcesu jest więc unikanie „muzycznego fast-food’u”. Nie ma oczywiście co się nadmiernie tematem stresować, ale na pewno warto skupić się na tym, by muzyka jaka otacza dziecko na codzień była po prostu bogata i wartościowa. Wtedy nawet ten muzyczny hamburger raz na jakiś czas nie zaszkodzi. 

Dlaczego dzieci milkną gdy dołączamy do nich w śpiewie? Dlaczego gdy tylko próbuję się dołączyć dziecko mówi do mnie: „Mamo nie śpiewaj, teraz ja śpiewam!”?

Zdarzyło się to mnie samej – 3 latek powiedział do mnie: „Mama, nie śpiewaj”. I kiedy było to w samochodzie po powrocie z przedszkola – miałam dla niego pełne zrozumienie – nie koniecznie musiał mieć ochotę w tej konkretnej chwili wysłuchiwać moich arii. Sprawa dość oczywista. Natomiast gdy sytuacja wyglądała w ten sposób, że on śpiewa (lub gra właśnie na instruemntach) a ja w podskokach się do niego przyłączam, na co on przestaje lub mówi, żebym przestała, to jej już do końca nie rozumiałam. Pytałam go wtedy dlaczego i odpowiadał, że teraz on chce śpiewać (lub grać).

Muzyka jako język

Te sytuacje po raz kolejny przywiodły mi na myśl analogię muzyki do języka. Te analogie często są trafione – bo muzyka to właśnie swego rodzaju język – szczególnie gdy mowa o dzieciach najmłodszych, które nie posługują się jeszcze językiem mówionym. A przecież z językiem jest tak, że czasem dziecko mówi nam coś i nie „życzy sobie” żeby mu przerywać, bo gdzieś w swojej wypowiedzi dąży. Innym razem oczywiście razem z dzieckiem recytujemy jakiś wiersz, albo opowiadamy historię „na przemian” – dodając na zmianę różne fakty – jednym słowem używamy języka w różny sposób.

Z muzyką może być podobnie: czasem służy nam do tego, żeby mieć poczucie wspólnoty i radości, czasem wyrażamy nią coś indywidualnego i niekoniecznie mamy ochotę, żeby nam się ktoś wtrącał. Myślę, że to dotyczy w szczególności małych dzieci, ponieważ muzyka jest ich pierwszym językiem, tym w którym czują się najpewniej i który rozumieją najlepiej – dopiero z upływem lat rolę tę przejmuje język mówiony. Oznacza to więc, że ani nie należy dziecka do niczego zmuszać, ale też nie brać tej „odmowy” do siebie – tak samo jak nie „obrazilibyśmy się” gdyby dziecko powiedziało: „nie mów! ja chcę to opowiedzieć!”. Myślę, że jest czas wspólnego muzykowania i czas indywidualnej muzycznej wypowiedzi.

Muzyka jako czysta ekspresja

Analogia do języka może jednak sugerować, że dziecko nadaje jakiś komunikat do odbiorcy i oczekuje sprzężenia zwrotnego (tzw. Feedback’u). I często tak też jest. Dlatego właśnie tak często zachęcam, by odpowiadać maluchom w języku muzyki. Gdy zobaczymy, że maluch usłyszał muzyczkę, stojąc w swoim łóżeczku przy szczebelkach, huśta się, wygina i wydaje odgłosy, odpowiedzmy mu w języku muzyki ( bo z pewnością w tym języku komunikat został nadany), podśpiewując podobnie do dziecka, zamiast wykrzykiwać: „brawo! Jak pięknie tańczysz!”.

Ale można temat ugryźć także od innej strony. Zabawa muzyczna, plastyczna i ruchowa to niemal cały świat małego dziecka. W zabawie tworzy ono swój własny intymny świat. Zatem warto zdawać sobie sprawę także z tego, że jego ekspresji mogą nie towarzyszyć żadne komunikaty ani oczekiwania. W tym ujęcia nasze „wtrącanie się” jest po prostu bez sensu, bo to tak jakby dziecko rysowało po prostu coś, co nie wymaga dookreślania na kartce, a my mu wjeżdżamy z własnym ołówek i mówimy: „ok, to tutaj dorysujemy nogi, a tu ręce”.

Pomysły na malowanie z najmłodszymi 2

Przy okazji tego rysunkowego porównania polecam książkę „Odkrywanie śladu” Arno Sterna. Do jej recenzji tu na blogu przymierzam się od zeszłego lata i jakoś czasu znaleźć nie mogę, a temat w tym czasie pogłębiłam więc świadomość tego jak jest głęboki i ważny lekko mnie przytłoczyła. Zakończę jednak ten wpis właśnie z tejże książki cytatem i pewną letnią sytuacją:

Siedzę sobie i czytam: „Dziecko nie tworzy dzieła. Bawiące się dziecko tworzy świat – własny, intymny.” W tym czasie Stefan rozsiada się na balkonowych deskach z dwoma przyniesionymi bębenkami. „Zatem to niezwykle ważne, by zdawać sobie z tego sprawę, ponieważ jego ekspresji nie towarzyszą żadne komunikaty ani oczekiwania.” – czytam dalej, a Stefan „naparza” w tle. Cóż za niezwykłe błogosławieństwo móc widzieć „to” na własne oczy i czasami w roli obserwatora pozostać.

Nudna? Trudna? Zbyt na serio? Jakie są Wasze skojarzenia z muzyką poważną? Bo tak naprawdę to muzyka poważna wcale poważna być nie musi.

Nie lubię Was przekonywać, więc proponuję byście wypróbowali sami.
Oto propozycje utworów z literatury muzyki poważnej wraz z pomysłami na aktywności w domu.

1. Poranek – (Peer Gynt) Edward Grieg

To doskonały utwór na początek dnia. Świetnie jest wysłuchać go z dzieckiem po przebudzeniu, powoli dochodząc do siebie i witając się ze światem. To nie tylko dobra okazja do obcowania z wyśmienitą muzyką, ale też sposób na to, by uświadomić sobie, że otrzymaliśmy dar kolejnego dnia, który spędzić możemy z naszym dzieckiem i mamy być za co wdzięczni!
Cała suita doskonale nadaje się do słuchania dla dzieci. Jest niezwykle bogata brzmieniowo i ma bajkowy charakter. Tytuły każdej z części są niezwykle sugestywne, ale starsze dziecko proponuję zachęcić do samodzielnego nadania im tytułów.

(Osobiście bardzo zachęcam do wprowadzenia muzyki do dziennej rutyny np.: słuchanie lub śpiewanie tego samego utworu zawsze podczas karmienia, przed drzemką w ciągu dnia czy po kąpieli)

2. Taniec kurcząt w skorupkach (Obrazki z wystawy) – Modest Musorgski

Tutaj również zachęcam do wysłuchania całego cyklu, który oryginalnie powstał w wersji fortepianowej, ale został następnie zinstrumentowany na orkiestrę symfoniczną. Dla starszych dzieci polecam odszukać w internecie obie wersje i spędzić czas na porównywaniu: najpierw wersji fortepianowej, a następnie orkiestrowej.

Zaś co do samego utworu „Taniec kurcząt w skorupkach” –  polecam, by wykorzystać go w następujący sposób: kiedy chcemy zmotywować dziecko do szybkiego działania np.: sprawnego posprzątania zabawek z dywanu, możemy puścić mu ten utwór, stawiając wyzwanie: „spróbuj zrobić to tak szybko, aby zdążyć przed końcem utworu”. W przypadku młodszych dzieci oczywiście dobrze, gdy my również weźmiemy udział w tym zadaniu.

3. Wełtawa (Moja ojczyzna) – Bedrich Smetana

Wełtawa to najbardziej znane ogniwo cyklu „Moja ojczyzna” tego czeskiego kompozytora. W bardzo ilustracyjnym utworze Smetany orkiestra poprowadzi słuchacza brzegami rzeki: od jej źródeł, aż do stolicy, tworząc wyraziste obrazy przyrody i życia mieszkańców czeskiej krainy.
Opowiedzcie o tym dziecku w formie historyjki, zanim zaprezentujecie mu utwór. Starsze dzieci zachęcie do tego, by podczas słuchania postarały się narysować krainę przez jaką przepływa rzeka.

Fabuła tego utwory wygląda mniej więcej tak:
Rodzący się ze źródełka strumyk, (ilustrują go dwa flety, potem klarnet) przeobraża się w rzekę – przedstawia ją piękny, szeroki temat ilustrujacy Wełtawę. Wysnuty on został przez kompozytora z czeskiej ludowej melodii. Kiedy Wełtawa wpływa do Czeskiego Lasu, słyszymy wesołe dźwięki myśliwskich rogów, które sygnalizują odbywające sie tam polowanie.

Następnie bory ustępują miejsca czeskim rozległym polom, wśród ktorych odbywa sie wesele. Słyszymy wówczas roztańczone i rozśpiewane wesołe melodie. Kiedy zapada noc, w blasku księżyca, docierają do słuchacza szmery fal rzeki. Ilustrują je instrumenty smyczkowe z tłumikami, arpeggia harfy, stłumione akordy rogów. Ponownie pojawia się znany już temat Wełtawy. Gwałtowne rytmy wzburzonej orkiestry odtwarzają znakomicie groźny widok Świętojańskich Wodospadów. Pokonawszy skalne przeszkody, Wełtawa wpływa szeroko i majestatycznie do Pragi. Po raz kolejny pojawia się wówczas temat Wełtawy, w pełni brzmienia już całej orkiestry.

4. Uczeń czarnoksiężnika – Paul Dukas

Uczeń czarnoksiężnika to utwór oparty na balladzie Goethego (pod tym samym tytułem). Historia ma się tak: Uczeń czarnoksiężnika pod nieobecność mistrza pragnie sprawdzić siłę swej mocy. Zaklina miotłę, aby ta nosiła wodę. Kiedy wody jest już wystarczająco, okazuje się, że uczeń zapomniał zaklęcia. W przerażeniu rozłupuje miotłę siekierą, lecz zamiast położyć kres przybywaniu wody, teraz już dwie miotły ją noszą. Dom przed zalaniem ratuje powrót czarnoksiężnika.

Tutaj polecam Wam „ekranizację” tej historii autorstwa Walta Disney’a, z Myszką Miki w roli głównej – pomysł na muzyczną alternatywę dla bajek (jeśli takowe w ogóle dziecku puszczacie). Od czasu do czasu pojawia się na YouTube, a potem niestety znika.

5. Lot trzmiela – Mikołaj Rimski – Korsakow

W przypadku tego „hitu” możliwości jest mnóstwo.
Młodszym dzieciom niesamowitą radość sprawi zabawa potocznie określana jako „samolocik”. Tym razem będzie to jednak oczywiście trzmiel! Unosząc dziecko i poruszając się z nim po całym pokoju możemy wydawać także odgłos „bzzzzz” i robić przystanki przysiadając na meblach.

Dzieci starsze samodzielnie „zamienią się” w latające owady. Możemy wykorzystać tę okazję do wykonania prostego ćwiczenia inhibicyjno – incytacyjnego i od czasu do czasu zatrzymywać muzykę, aby trzmiel mógł przysiąść na kwiatku. Muzyka ta jest niezwykle pobudzająca, dajmy więc dziecku nieco poszaleć!

6. Karnawał zwierząt – Camille Saint-Saëns

Na początek doskonała animacja, która wprowadzi Was w świat Karnawału zwierząt Saint-Saënsa jeśli go jeszcze nie znacie:

Jest to po prostu kolejny wyśmienity cykl:
Wstęp i marsz królewski lwa
Kury i koguty
Kułany (osły azjatyckie)
Żółwie
Słoń
Kangury
Akwarium
Osobistości z długimi uszami
Kukułka w głębi lasu
Ptaszarnia
Pianiści
Skamieliny
Łabędź
Finał
Każdy z utworów to niewyczerpane źródło inspiracji do zabaw w różne zwierzątka. Ja jednak gorąco polecam, by dać dziecku okazję do samodzielnego odgadnięcia jakie zwierzę przedstawiają poszczególne części. Można także w przypadku, gdy taki odpowiednik istnieje (słoń, ptaki, kangur), zestawić muzykę z wierszami Jana Brzechwy. Naprowadzajmy dziecko, dając mu różne podpowiedzi, ale sprawmy, by samo odgadło jakie zwierzę „kryje się” w utworze. W przypadku młodszych dzieci, puszczając utwór opowiadajmy bajki o zwierzątku, próbując zobrazować charakterystykę zwierzęcia np.: udając ciężki chód (- Słoń) lub wydając odgłosy „kokoko, kukuryku” (- Kury i koguty)

7. Walc kwiatów (Dziadek do orzechów) – Piotr Czajkowski

Wystarczy ten utwór, mamina apaszka, czy wstążka zawiązana na patyczku i prywatne, domowe przedstawienia gwarantowane.

W naszym domu nie ma i nie będzie telewizora. Jestem zdecydowaną zwolenniczką posiadania całkowitej kontroli nad tym, co prezentuję swojemu dziecku, nie tylko jeśli chodzi o sferę audio, ale także w obszarze wizualnym. Jedną z alternatyw dla bajek mogą być przedstawienia teatralne i baletowe. Balet Dziadek do orzechów to świetna propozycja na wprowadzenie dziecka w świat teatru.
Spróbujcie!
Całość świetnego przedstawienia baletowego.

Dajcie znać jeśli jakiś pomysł wykorzystacie!
Do następnego!