Zakładam taki scenariusz, że Wasza reakcja była następująca: O! Fajna grzechotka! Czekaj? Marakasy? Jakie marakasy!?
No i coś w tym jest, bo ta egzotyczna nazwa odzwierciedla instrument perkusyjny należący do grupy idiofonów, którego „grzechotkowy” kształt budzi w nas dziecięcy instynkt. Chwyć i graj! Nic prostszego i bardziej satysfakcjonującego zarazem. Ze względu na swoją bezpieczną budowę nadaje się zarówno dla maluszków jak i starszaków (czyli także nas – dorosłych), a jego brzmienie jest, cóż tu wiele mówić, kojące. Bo choć najczęściej marakasy używane są w gorących latynoamerykańskich rytmach, ich pierwotne pochodzenie łączy się z południowo amerykańskimi rytuałami.
To jeden z moich ulubionych instrumentów do grania i wykonania samemu. Ten projekt zajmuje dosłownie 3 minuty! Mając w domu plastikowe łyżeczki (choć mogą rzecz jasna być i metalowe) i puste plastikowe jajko (np. jajko niespodzianka) możemy wyczarować naprawdę trwałe marakasy o różnym brzmieniu.
Jak zrobić marakasy?
Potrzebujemy:
– 2 plastikowe (lub metalowe) łyżki
– plastikowe jajko (np. z jajka niespodzianki lub z kreatywnych zestawów dźwiękowych)
– kolorowe taśmy (ja użyłam washi tape)
– garść kaszy (ja użyłam jaglanej)
Krok 1: pudełko rezonansowe
W tym kroku będziemy tworzyć brzmienie instrumentu. Wszystko zależy oczywiście od tego czym wypełnimy jajko.
Krok 2: rączka
Umieść wypełnione jajko w zagłębieniu łyżek i sklej je taśmą. Połączenie trzonków plastikowych łyżek tworzy naprawdę wygodną rączkę.
Krok 3: dekoracja
W kroku drugim mogliśmy użyć taśmy „niechlujnie” ale skutecznie. Teraz użyjmy jej by ozdobić nasz instrument. Im ciekawsze wzory taśm tym ciekawszy efekt końcowy. Ale jeśli decydujecie się na zwykłą, przeźroczystą taśmę to ma to dodatkowy walor – widać tańczące w jajku wypełnienie. Możesz także udekorować marakasy naklejkami, markerami lub farbą.
I już! Jeśli mam być szczera to po zrobieniu takich „naszych” ręcznie wykonanych marakasów w wielu kolorach i o różnym brzmieniu, kupno takich prawdziwych traci sens. Tym bardziej, że do środka możecie zrobić ich wiele, wkładając do środka najróżniejsze rzeczy:
Dla starszaków (3+) instrument doskonały. Można by stwierdzić, że to już nie zabawa, ale prawdziwy trening aparatu gry. Bo w piszczałkę/harmonijkę, którą Wam tu proponuję można dmuchać „po prostu”, ale można także poprzez nacisk warg regulować szczelinę tego „stroika”, a więc i zmieniać barwę oraz wysokość dźwięku. Kiedy zrobiłam ją po raz pierwszy, uwierzyć nie mogłam, że potrzeba do jej stworzenia tak niewiele.
POTRZEBUJEMY:
dwa patyczki lekarskie (opakowanie 100 szt. do kupienia za parę złotych na allegro pod nazwą „patyczki laryngologiczne”, ale przy najbliższej wizycie u lekarza (czego rzecz jasna Wam nie życzę), można także uśmiechnąć się do Pani Doktor
dwie gumki recepturki
wykałaczka
papierek docięty na szerokość i długość patyczka
ewentualnie taśma washi lub naklejki do ozdoby wierzchniej części piszczałki
Jeśli macie ochotę swoją harmonijkę to najlepiej zacząć właśnie od tego. Użycie taśmy „washi tape” jest szybkie i efektowne, więc polecam ten sposób bardzo.
Let’s go 🙂
1. Składamy harmonijkę jak kanapkę z serem (którym jest papierek), a końce obwiązujemy gumkami recepturkami.
2. Wykałaczkę przecinamy na pół odcinając także ostre, spiczaste końcówki.
3. Uzyskane w ten sposób dwa krótkie patyczki wsuwamy do środka harmonijki (po tej samej stronie papierka) w połowie jej długości.
4. A na koniec chwytając dwoma palcami obydwa wystające końce patyczków rozsuwamy je w stronę gumek, do końca.
Szybki wpis. Z pomysłem na zabawę i prezent, który można wykonać samemu.
Zbierając już różne macierzyńskie doświadczenia z sytuacji gdy niemowlaki zjadały absolutnie wszystko lub dzieciom skończyło się Play-doh z zestawu (czytaj zostało skrupulatnie „wpracowane” w dywan) i rozpoczęły się jęki (bo już nie ma, a przecież nie skończyli jeszcze!) – doszłam do wniosku, że jednym z moich maminych magicznych sztuczek jest posiadanie przepisu na szybką, prostą, naturalną i bezpieczną ciastolinę, której nie strach niemowlakowi dać. Ale też nie mającego w składzie rzeczy, których nie mam akurat lub raczej nigdy w domu (uwielbiam Pinterestowe przepisy na różnego rodzaju slimy, ciasta, play-doh, piaski itd tylko, przepraszam bardzo, nie wiem kto lubi wykorzystywać/marnować litr kleju, albo 2 szklanki roztworu do soczewek kontaktowych!)
A więc oto i on:
PRZEPIS
1 szkl. mąki
0,5 szkl. soli
1 szkl. wrzącej wody
1 łyżka oleju
1 łyżka kwasku cytrynowego
barwnik spożywczy w dowolnej formie, trochę farby
Sól, mąkę i kwasek cytrynowy wymieszać, wlać olej i wrzątek, na sam koniec trochę barwnika (u nas proszkowy, do barwienia jajek – pozostałość z Wielkanocy). Szybko wymieszać łyżką i mieszać tak, aż składniki nieco nie przestygną. Masa jest gęsta i z początku trochę lepka, ale szybko zaczyna odklejać się od ścianek miski i mieszanie zaczyna bardziej przypominać ugniatanie łyżką. Na koniec ciepłą kulkę ugniatamy ręką jak ciasto.
Wychodzi jej naprawdę sporo!
A teraz dodatkowa inspiracja.
Pomysły na zabawy
W większości przypadków, robimy ciastolinę razem – co już samo w sobie jest fajnym zajęciem, a następnie oddaję ją dzieciom.
Czasem, w przypływie miłości, pożyczam im także różne moje narzędzia kuchenne: foremki do ciasteczek, sztućce, wałek, praskę do czosnku.
Gdy mam czas z nimi posiedzieć, wyjmuję „wszystko”: koraliki, muszelki, guziki, kamyki, wyciorki, ruchome oczka, zapałki i co mi jeszcze w ręce wpadnie i wbijamy to w ciastolinę. Czasem rozprasowaną – tworząc taki „kolaż”, czasem niekoniecznie.
Pomysł na prezent
Przyszło mi do głowy, że skoro już „rozłożyłam kredens”, to może mogę zrobić też ciastolinę dla znajomych. I tu pojawia się właśnie ta myśl, że jeśli tylko macie w domu jakieś fajne szczelne pojemniczki to zestaw różnych kolorów może być dobrym pomysłem na prezent. Ostatecznie można użyć słoików. Ale ostatecznie 🙂
Instrumenty perkusyjne są wspaniałe!
Niesamowicie rozwijają dziecko poprzez doświadczenie tworzenia muzyki. Dzięki nim każdy może muzykować. Nie mówiąc już o tym jakie to przyjemne. Dodatkowo dziecięce wersje profesjonalnych instrumentów są kolorowe i piękne. Sama radość!
Jednym słowem: instrumenty perkusyjne są wspaniałe…
ALE
…drogie.
Podsunę Wam więc kilka pomysłów jak samemu (a najlepiej z dzieckiem) zrobić kilka instrumentów, prawie bez kosztowo, z rzeczy, które na ogół mamy w domu.
Według mnie to rozwiązanie jest nie tylko lepsze bo tańsze, ale głównie dlatego, że radośniejsze – więcej przy nim zabawy z dzieckiem i to uczucie rozpierającej nas (i dzieci) dumy, gdy zrobimy coś zupełnie sami!
Słówko teorii:
Wszelkiego rodzaju bębny to instrumenty muzyczne z grupy membranofonów, potrzeba więc czegoś co posłuży nam jako membrana oraz pudło rezonansowe.
Do dzieła!
POTRZEBUJEMY:
– puste opakowanie po kawie zbożowej lub inne w kształcie tulei
– balonik
– taśmę do przytrzymania balona (ja użyłam izolacyjnej) lub gumkę recepturkę
– coś do ozdoby (ja użyłam taśmy washi, ale mogą być to farby lub naklejki)
Krok 1 – przycinamy balon
i tak powstała nasza membrana
Krok 2 – naciągamy membranę na pudełko (teraz już fachowo: pudło rezonansowe)
Krok 3 – dla pewności membranę „przytrzymujemy” mocno taśmą izolacyjną lub naciągniętą gumką recepturką
Krok 4 – dowolnie ozdabiamy i gotowe!
Wysokość dźwięku naszego bębenka będzie zależeć od naciągnięcia membrany, możecie więc eksplorować to zjawisko i zrobić kilka sztuk wykorzystując różnej średnicy pudełka lub zmieniając stopień naciągnięcia balonika. Sprawdźcie też jakie jest jego brzmienie gdy podczas uderzania bębenek leży na stole, a jakie gdy trzymacie go w ręce. Do gry dobrze posłuży ołówek z gumką.
Zabawa na cały dzień.
Minimum.
Kto zrobił i cieszył się przy tym jak małe dziecko?
P.S. Innym razem zrobiliśmy bębenek gdy skończyła nam się Inka. W tym przypadku nasz bębenek miał dźwięczny, metaliczny „poblask” i długie wybrzmienie, a to dzięki temu, że dno pudełka kawy Inka zrobione jest z metalowej blaszki.
Mogłabym napisać tekst o tym jak należy kupować tylko ręcznie robione/lutnicze/profesjonalne instrumenty dzieciom. O tym jak bębenek czy kalimba za kilkadziesiąt złotych psuje rynek i wypacza kolejne pokolenie. O tym, że jak ktoś chce, by w domu były instrumenty to nie pozostaje mu nic innego jak przeznaczyć na to od kilku stów do „całej wypłaty” i się na taki wydatek szarpnąć, bo albo to robić dobrze, ale nie robić w ogóle. Mogłabym.
Ale nie napisze 🙂
Nie napiszę dlatego, że po pierwsze pamiętam taką jesień, gdy spadł pierwszy śnieg, a mi spędzał sen z powiek fakt, że w tym miesiącu naprawdę nie mam za co kupić dziecku bucików zimowych i ostatnia porada jaką chciałam wtedy uzyskać to taka, że jak kupie takie w CCC to zepsuję mojemu dziecku nogi, zdrowie, przyszłość i przyszłość jego dzieci.
I również dlatego, że spotykam się z wieloma rodzicami i wielokrotnie, gdy na pytanie jaki instrument warto kupić i gdzie, odpowiadałam: taki i za tyle (polecając coś „dobrego”, „ręcznie robionego” i drogiego jak diabli) to czułam ogromny dysonans wewnętrzny: „Aha, czyli muzyka jest dla wszystkich, łączy rodziców, jest językiem maluchów, każde dziecko rodzi się z tym potencjałem, dzieciaki powinny swobodnie muzykować na różnych instrumentach ALE to rodzica wyniesie razem jakieś 780 zł za te kilka przeszkadzajek.”
O Karinie co grała na keyboardzie
Pewnego razu, w drugiej klasie podstawowej szkoły muzycznej, moja koleżanka postanowiła powierzyć mi wielką tajemnicę. Po tym jak już przyrzekłam, że na pewno nie powiem nikomu, a już w szczególności naszej Pani od fortepianu, przyznała się, że w domu nie ćwiczy na prawdziwym pianinie, tylko na keybordzie. Jej rodziców nie było stać, plus mieszkanie mieli za małe, a keyboard mogła rozkładać na stole w kuchni i po skończonym ćwiczeniu chować do szafy. Czułam się fatalnie i okropnie żałowałam, że Karina postanowiła uczynić właśnie mnie powiernicą tego niechlubnego sekretu. Było mi smutno, że rodzice nie mogą kupić jej instrumentu, byłam przerażona, że gdy Pani się dowie to ją „zabije”, a że parę razy sama dostałam porządnie po łapach, to mój strach nie był taki zupełnie wyssany z palca. Ale co ciekawe, bardzo wyraźnie pamiętam, jeszcze jedną towarzyszącą mi wtedy myśl, że z Kariny to żaden muzyk nie będzie. No jak!? Ćwicząc na keyboardzie!?
Czy Pani od fortepianu miała rację, że aby odpowiednio ustawić aparat gry ćwiczyć powinno się na odpowiednim instrumencie?
Miała.
Czy keyboard może równać się z prawdziwym pianinem?
Nie.
Czy dobrze byłoby, żeby Karina miała w domu świetny instrument.
Oczywiście, że tak.
Dla profesjonalistów nawet różnica pomiędzy dwoma świetnej klasy fortepianami będzie miała znaczenie. Nie bez przyczyny niektórzy z wirtuozów jeżdżą w świat grająckoncerty jedynie na własnym instrumencie. A i początkujący muzyk – dziecko jest w stanie dostrzec różnicę i warto je na nią uwrażliwiać. Ale tutaj sprawa rozgrywała się na zupełnie innym poziomie. Dla Kariny to było grać albo nie grać. Muzykować i rozwijać swój potencjał, albo zarzucić temat z powodu braku odpowiednich narzędzi.
O tym tak naprawdę ten tekst.
O wielkiej dziurze pomiędzy jakością a badziewiem, wypaczonym systemem edukacji muzycznej a niedotkniętym potencjałem z jakim teoretycznie rodzi się każde dziecko, pomiędzy „prawdziwymi muzykami” a tymi którym „słoń nadepnął na ucho”. O tym, że ktoś powiedział nam: „wszystko, albo nic”, a my mu uwierzyliśmy.
Dziś piszę o tym na przykładzie kupowania instrumentów dla maluchów, ale być może temat, który jest we mnie taki żywy i rozdrapany przybierze pewnego kolejnego razu także jakiś inny kształt.
Zasady gry
I oczywiście na wstępie muszę uprzedzić o dwóch podstawowych rzeczach.
Nie popieram bylejakości, chińskości, uciekam od plastiku, tandety i rozlatujących się, a przy tym często stwarzających dla maluchów niebezpieczeństwo „grzechotek i cymbałków”. Nie cierpię gdy w markecie robią zestawy tak, by dać tam jedne względnie przyzwoite marakasy, a do tego niegrający flet czy harmonijkę i plastikową kołatkę. Przykro mi, że sprzedawcy instrumentami nazywają plastikowe „elektryczne gitary”, „dico-pianinka” z wgranymi melodyjkami czy jakieś kolorowe grające zabawki ze światełkami. Nie wspominam już nawet o temacie edukacji muzycznej czy o samej muzyce – a właściwie dziecięcym disco-polo, gdyż niemal całe swoje zawodowe życie podporządkowałam walce z kiczem w muzyce dla dzieci i naturalnym rozwijaniu potencjału muzycznego maluchów.
Kto bloga zna ten wie, że szukam rzeczy wartościowych i takie jak wymieniłam, na pewno nimi nie są.
ALE też:
Nie zgadzam się z „koneserami” których postawa kopie jeszcze większą dziurę pomiędzy naturalną chęcią muzykowania w każdym dziecku, a konwenansami i sztywnymi ramami, które wyznaczają kto jest, a kto nie jest „prawdziwym muzykiem”. Nie cierpię powtarzanej wciąż w edukacji zbitki słów: „talent muzyczny” tak jakby to było coś mistycznego i danego tylko pojedynczym jednostkom. Nie mogę znieść tego, że serenady czy divertimenta (z włoskiego i francuskiego rozrywka, zabawa) Mozarta słuchamy na sztywno w sali filharmonii nie stukając nawet palcem w bucie, bo nie pozwala nam na to kij, który włożyli nam w tyłek „prawdziwi znawcy muzyki”. I nie poprę głosów, które mówią, że kupienie dzwonków czy kalimby za 40 zł to coś co nie wypada albo zrujnuje dziecięcy talent.
Uwaga trzecia:
Inaczej sprawy mają się z dzieciakami w wieku 0-4 lata, a inaczej, gdy rozmawiamy o profesjonalnej nauce gry na skrzypcach, gitarze czy pianinie w późniejszym wieku. Dla maluchów instrumenty mamy mieć w domu po to, by koszyk wypełniały różne przeszkadzajki, by dzieciaki miały różnorodność i wolny do niej dostęp, by urządzać z nimi „jam session”, by czuły się swobodnie, by nie martwić się gdy coś zniszczą, ubrudzą, połamią (choć wiadomo, że najlepiej byłoby żeby instr były tak trwałe, by to się nie wydarzało, ale w starciu z 3 latkiem zdarza się nawet i egzemplarzom bardzo pancernym). A w przypadku starszaków uczących się gry na jakimś konkretnym instrumencie to już jest zupełnie inna bajka.
I małe podsumowanie mojego zakupowego doświadczenia
Sama kupiłam w życiu tysiące różnych instrumentów. Dwa razy w miesiącu prowadzimy zajęcia dla kilkuset! rodzin (po kilkadziesiąt rodzin w grupie, gdziejednym z elementów jest wspólne muzykowanie na instrumentach, tak by każdy mógł coś mieć w rękach) do tego wyposażałam w instrumenty wiele grup przedszkolnych czy własnych zajęć rodzinnego muzykowania, które prowadzę od 4 lat. Nie mówiąc już o testowaniu na własnych dzieciach. Zdarzało mi się wielokrotnie kupić badziew i być wściekłą 😉 Znam to uczucie i nie lubię go jak każdy inny konsument.
Dlaczego to piszę?
Bo przeszłam tradycyjny system szkolnictwa muzycznego, bo jestem dyplomowaną pianistką i rytmiczką oraz magistrem sztuki (kompozytorką), a czasem czuję, że dopiero teraz – przy moich dzieciach, od nich! uczę się co to jest radość muzykowania. Która nie zależy od jakości wykonania instrumentu, która nie zależy nawet od jego posiadania!
Bo szukam złotego środka i nie interesuje mnie odpowiadanie komuś kto pyta mnie jaki instrument kupić dla dziecka wytartym hasłem: „jak już kupować to coś dobrego”, bo chcę, by taki rodzic miał świadomość co to znaczy dobro w kontekście jego domu, jego rodziny, jego dzieci… A z drugiej strony moją pracą jest tworzenie i proponowanie rodzicom wartościowych narzędzi, a instrumenty MADE IN CHINA do nich w większości nie należą.
Bo wiele otrzymałam już wiadomości o tym, że dzięki mojej zachęcie w tym roku czy na te urodziny maluch dostanie koszyk instrumentów. I wyobraźcie sobie co by było, gdybym należała do przedstawicieli takiej „muzycznej klasy wyższej” i odpowiedziała, że ma to sens jedynie gdy… i tu szereg wymogów jakie taki profesjonalny instrument musi spełniać, a następnie odesłała do „prawidłowych” drogich producentów. Oznaczało, by to, że zamiast koszyka maluch dostanie jeden – za to wybitnie brzmiący bębenek.
I tutaj jeszcze jedna uwaga. Bardzo, ale to bardzo cieszę się, że tacy producenci istnieją. Że robią rzeczy wybitnie dobre. Rozumiem doskonale – sama będąc producentką wartościowej muzyki, jak ogromny jest koszt produkcji takich wartościowych perełek. Cieszę się też niezmiernie, że są ludzie których stać na kompletowanie pięknej kolekcji dobrych instrumentów lub tacy którzy mając tę świadomość, ale portfel mniej zasobny, umieją wyszperać je na pchlich targach. Tak trzymać!
Bo w teorii oczywiście lepsze instrumenty, to lepsze instrumenty. Tyle, że ja nie jestem teoretykiem, ale praktykiem. I szukam rozwiązań dla przeciętnego rodzica, jakim jestem ja, z ograniczonymi zasobami pieniężnymi i czasowymi, natomiast z wielką chęcią wprowadzenia mojego małego dziecka w radość muzykowania.
Jak w skokach narciarskich. Na wstępie odrzucamy skrajne wyniki: instrumenty lutniczne, robione ręcznie, profesjonalne, oraz badziew z AliExpress.
Co pozostaje?
Instrumenty ze średniej półki
Tutaj lekko się powtórzę:
Ogólną zasadą jest dla mnie kupowanie instrumentów z półki „prawdziwe” a nie „dla dzieci”.
Czasem oznacza to oryginalny bębenek, kupiony na świątecznym targowisku, z membraną ze skóry zwierzęcej za kilkadziesiąt złotych (wersja na bogato, ale wtedy raczej mamy pewność, że nie tylko nasze dzieci, ale i cała rodzina, znajomi, a może nawet dzieci moich dzieci będą mogły z nich korzystać). Kto może, niech kupuje.
Czasem oznacza to zdecydowanie się na zakup w sklepie z instrumentami, zamiast w sklepie z zabawkami lub supermarkecie (np. kiedy mowa o flecie, ukulele czy dzwonkach chromatycznych).
Czasem chodzi tylko o to, by kupować sprytnie i zamiast w dziale „zabawki dziecięce -> instrumenty dla dzieci” kupić w sprawdzonych miejscach (polecam je w linkach) za taką samą cenę, jedynie z tą różnicą, że instrument będzie drewniany i bez nadruków.
Nie kupowałabym też w sklepach z zabawkami on-line. Nie mamy wtedy szansy instrumentu wypróbować, a jednak szansa, że to badziew jest całkiem spora. Od tej reguły są pewne wyjątki – wiadomo. Niektóre z zabawkowych sklepów mogą mieć w ofercie sprawdzone marki produkujące czasem „przy okazji” taże pare fajnych instrumentów (np.: GOKI, BIGJIGS, PLAN TOY, PINTOY), ale w większości skończy się to katastrofą – wściekle kolorowym, ale nie brzmiącym instrumentem czy grającą plastikową zabawką w zdecydowanie zawyżonej cenie.
Instrumenty nie muszą być firmowe.
Jeśli nie chcesz przepłacać to zdecyduj się na tamburyno, bębenek czy marakasy bez wyrzeźbionego logo marki. W poniższym wpisie sugeruję Wam instrumenty, co do których nie dostrzeglibyście różnicy w brzmieniu produktu markowego i niemarkowego oraz podaję jak szukać u sprzedawców na Allegro, a także podlinkowuję miejsce, w którym można znaleźć drewniane (bez nadruków) instrumenty takie jak: tamburyna, trójkąty, tonbloki, guiro w bardzo przystępnych cenach.
A czasem chodzi o mądre kupowanie na okazjach w Lidlu czy Biedronce!
Szok, ale jednak 😉
Co z instrumentami z marketu?
Plastikowe instrumenty z Auchan czy Tesco trzeba generalnie zaliczyć do badziewia level hard. Ale ostatnio ktoś zapytał mnie na naszej grupie o jakość instrumentów z Biedronki. Zainteresowałam się tym, bo nie znam ich (te z Lidla mam już obczajone) a ich producent – Classic World ma w swojej ofercie kilka świetnych drewnianych zabawek, które służą nam od lat, więc napisałam, że kupię i przetestuję. Ostatecznie instrumenty z Lidla polecam, służą moim dzieciakom i dzieciom na zajęciach już parę lat, są trwałe i całkiem dobrze brzmiące. Sprzedawane są okazyjnie w zestawach. Trójkąty brzmią pięknie i są z wbudowanym sznureczkiem, który nie spada, bardzo fajne jak na swoją cenę są klawesy, tamburyno i bębenki, a dzwonki na kilkadziesiąt sztuk które posiadam brzmią przyzwoicie i dobrze stroją.
I tu właśnie dochodzimy do ciekawostki.
Jedne z pośród wielu egzemplarzy lidlowych dzwonków były nastrojone „źle”! Wcale nie w naszym tradycyjnym C-dur, ale w skali frygijskiej – od „mi”. Wydało mi się to tak inspirujące, że ten egzemplarz pozostał z nami w domu. Stał się nawet powodem dla którego powstała piosenka „What can you spy” z pierwszego sezonu Pomelody. Właśnie ona jest w skali frygijskiej (mogliście się zorientować, że brzmi nieco inaczej) i właśnie ją mogę z powodzeniem na tych dzwonkach wykonywać. Niesamowitą frajdę sprawia mi też obserwowanie moich dzieciaków, które w te dzwonki swobodnie „nawalają” improwizując tym samym na skali frygijskiej i poszerzając swoje melodyczne horyzonty.
Pomyślałam, że to doskonały pomysł, by dzwonki produkować w innych niż tylko dur skalach. I wtedy pare lat temu odkryłam prze-fantastycznego producenta – firmę Auris.
Trafiłam tam ponieważ mają oni w swojej ofercie dzwonki pentatoniczne. Ale z perełek dzwonkowych to tak naprawdę tyle. Pozostałe to C dur diatoniczne lub chromatyczne. Są świetnej jakości, pięknie brzmiące, nieziemsko estetycznie wykonane.
Cena jest do tego wszystkiego bardzo adekwatna (od ok. 50 euro wzwyż) – co oznacza, że choć marzy mi się lira od nich (150-250 euro) to długo jeszcze nie będzie mnie na nią stać. Nie jestem w tym chyba sama, bo od lat polecam tę markę wielu osobom, ale prawie nikt się na zakup nie decyduje.
Gdyby nie „wypadek” z lidlowymi dzwonkami, mogłabym dojść do wniosku, że jestem skazana na nasze C-dur. A tu taki kwiatek wesoły. Postanowiłam się tym jakże alternatywnym podejściem do „czystego stroju dzwonków” podzielić na grupie.
Ja mam takie podejście, że nawet cieszę się gdy dzwonki stroją inaczej niż w C-dur 🙂 Bo gama durowa otacza nas wszędzie! Tak samo gdy coś lekko nie stroi (np. flet) to tak naprawdę to jest bardzo rzadka okazja dla dziecka, żeby się spotkać z mikrotonowością. Jak jest nielogicznie typu sztabki są coraz mniejsze, a dźwięk coraz niższy to wiadomo– przeginka. Albo jak dwie różne sztabki maja ten sam dźwięk. I inne takie kwiatki 🙂 ale jak kiedyś w Lidlu dorwałam dzwonki ze skalą frygijską czyli od „mi, fa, sol…” to byłam zachwycona 🙂 do tej pory uważam je za perełkę w naszej kolekcji 😀 ale wiadomo ze zawsze trzeba zagrać zanim się kupi. Szukam dobrego brzmienia w ukulele na którym ja gram dzieciom, ale jeśli daje małym!!! dzieciom „na poszarpanie” to wcale się nie przejmuję, że struny plastikowe, bo potem mi nie żal jak ją złamią (to mi się raz zdarzyło z dobrym ukulele i był płacz… – mój 😉 ) Także takie mam alternatywne podejście i myślę, że wszystko zależy do czego te instr dzieciom dajemy. Jak do nauki gry na instr – to inna bajka, ale jak do swobodnego muzykowania. To lepiej mieć takie niż żadne, bo krzywdy tym dzieciom nie zrobimy. Choć, rzecz jasna, że jak mamy większą sumkę do wydania to fajnie kupić świetne instrumenty.
I przy tej okazji wywiązała się krótka dyskusja o tym czy niestrojące dzwonki z supermarketu mogą być wartościowe. Jak dla mnie mogą, ale do wszystkiego trzeba podejść świadomie. Jak w życiu.
„Nie czysto” – jest pojęciem względym
Nieświadome kupowanie badziewia to coś innego niż otwarta głowa i poszukiwanie okazji, dlatego postanowiłam zebrać tu pare moich spostrzeżeń na „rozstrojone dzwonki”
Czy coś jest czysto czy nie czysto? To jest pojęcie bardzo względne.
Dla kultury zachodnioeuropejskiej pomiędzy dźwiękim „c” a „cis” nie ma nic. Dla kultury wschodniej tam jeszcze mieści się pół świata. Gdyby ktoś ze wschodu zaśpiewałby nam piosenkę opartą na ćwierćtonach powiedzielibyśmy mu że fałszuje, co kiedy o tym głębiej pomyślimy jest bardzo zabawne, bo to nasz słuch wypada przy jego blado.
Może to spaczenie kompozytorki muzyki współczesnej, ale mikrotonowość (czyli muzyka oparta na interwałach muzycznych mniejszych od półtonu) weszła już nawet do naszej kultury – oczywiście narazie w kręgach „sztuki wyższej”, w Europie znana już od mniej więcej XVIII wieku, lecz powszechnie używana była dopiero w modernizmie. Wiecie jak to fajnie móc z taką perspektywą tłumaczyć dziecku, że kiedy przejeżdża palcem po strunie gitary czy skrzypiec to nie przechodzi przez dwanaście dźwięków (a tym bardziej nie 8!) tylko przez całe spektrum różnych częstotliwości
Znów, to pewnie specyficzne wykształcenie i znajomość historii muzyki sprawia, że wcale nie rozumiem o co chodzi z gamą C-dur. System tonalny czyli dur-moll, tworzony przez dwa podstawowe rodzaje skal: durowąi molową, choć teraz tak popularny w muzyce rozrywkowej, służył za budulec muzyki artystycznej tylko w okresie od XVII do początku XX stulecia. Na swoich studiach kompozytorskich nie zdarzyło mi się z tego systemu skorzystać! Tak! Nigdy ani ja, ani żaden mój kolega nie wykorzystaliśmy podczas studiów gamy C-dur, ani żadnej innej w systemie dur/moll 🙂
Zagadnienie stroju to dopiero argument. Cały myk polega na tym, że oktawa czyli taki interwał gdzie niższa częstotliwość jest dwa razy mniejsza niż ta wyższa jest dla nas jeszcze zrozumiała. To te dwa okalające dzwonki dźwięki „c”. Jeden nisko drugi wysoko, ale jakby te same. Ale co pomiedzy nimi. Zakładając nawet, że jest ich 12, jakie mają dokładnie mieć częstotliwości? I właśnie odpowiedź na to pytanie zależała od punktu w czasie, ale sprowadzając ją do dwóch głównych koncepcji można było to zrobić w stroju naturalnym i tak było przez większość historii muzyki, aż do połowy XVIII wieku lub równomiernie temperowanym, która to koncepcja ostatecznie wyparła poprzednią w połowie XIX wieku. Wcześniej uważano to za okropny wymysł, który sprawia, że zatraca się indywidualność brzmieniowa poszczególnych tonacji i generalnie żadna nie brzmi czysto 😉 Co ciekawe 200 lat później dla naszych uszu – nie znających alternatywy – to właśnie to brzmienie jest „czyste”, a kiedyś uważane było za niedoskonałe.
Nawet sam pojedynczy dźwięk jest w sobie nieczysty 🙂 Szereg harmoniczny – czyli szereg alikwotów – tonów składowych na które można rozłożyć każdy pojedynczy dźwiękskłada się z kolejnych tonów składowych występujących w jakiejś relacji ze sobą. Co zabawne 7, 11 i 13 składowa harmoniczna jest „nieczysta” czyli nie odpowiada żadnemu dźwiękowi w stroju równomiernie temperowanym
Tutaj przykład utworu mikrotonowego na fortepian. Przeciętnie powiedzielibyśmy, że „to pianino jakieś rozstrojone” 😀
Dzieci uczą się przez kontrast – wiemy, że coś jest szybko, gdy zestawimy to z czymś wolnym. Coś jest głośne wtedy, gdy przed chwilą coś było cicho. Paradoksalnie zrozumienie „czystości” systemu równomiernie temperowanego przychodzi najlepiej wtedy, gdy usłyszymy coś „nieczystego”.
Muzyka rozrywkowa jest zdominowana przez system tonalny i bez wątpienia nawet mając w domu najbardziej na świecie rozstrojone dzwonki, pianino czy gitarę dzieciaki wyłapią „czystość” gamy C-dur, nawet jeśli nie bądą miały jej idealnej reprezentacji w postaci markowych instrumentów.
Jaka jest alternatywa?
Kto bloga zna ten wie, że wyznaję jeszcze dwa sposoby na niskokosztowe ugryzienie tematu.
Zróbcie sobie instrumenty samemu
Tu nie będę się powtarzać. Polecam zajrzeć w zakładkę „Zrób to sam”. Na pewno coś Wam tam przypadnie do gustu.
To w ogóle nie muszą być instrumenty
Miska, durszlak, drewniana łyżka, metalowa pokrywka, patelnia, garnek i blacha do pieczenia to jedne z naszych ulubionych „instrumentów” gdzie nikt jeszcze nie przyczepił się i nie wyznaczył reguł strojenia 🙂 Butelka z kaszą czy ryżem, sztućce, kluczyki, śrubki, metalowe nakrętki na sznurkach, klucze francuskie takie instrumenty też wrzućcie do koszyka! A faworytem perkusyjnym w naszym domy były przez długi czas dwa taborety z ikei i pałeczki
Podsumowanie
Tylko bycie świadomym może nas uratować 🙂 Niech Was strach przed nieczystością dźwięku nie powstrzymuje przed zakupem bębenka, ukulele czy dzwonków, które na Wasze ucho brzmią w porządku, a nie wchodzi w grę opcja zakupu tych świetnych za stówę czy kilka. Bądźcie świadomi, unikajcie grających plastików i drewnianego badziewia które zaraz się rozleci – a to czy coś nim jest możecie ocenić sami, ale nie traktujcie zaopatrywania maluszki w instrumenty jak mistyczną sztukę, której tajniki trzeba zgłębiać latami. Chodzi nam o ostatecznie o to by odkrywać wraz z dzieckiem radość muzykowania, a nie o nakład finansowy jaki w to przesięwzięcie włożymy. Udanych świątecznych zakupów.
P.S. Dawajcie też znać – tu, w wiadomości do mnie lub na grupie kiedy uda Wam się znaleźć jakąś perełkę – czyli fajny instrument w przystępnej cenie.
Rytuały – czyli czynności powtarzane niemal każdego dnia (lub w każdym tygodniu) to coś innego niż jednorazowe, podjęte spontanicznie muzyczne aktywności. Rzecz jasna i takie są super, ale w tym wpisie skupiam się na rytuałach jako na tych, które zbudowane są na silnym fundamencie powtórzeń.
Wprowadzając do codziennej rutyny rytuały muzykowania wybieramy najlepszą z możliwych opcję umuzykalniania dziecka, ponieważ odbywa się to naturalnie, w domowych warunkach, w poczuciu komfortu i bezpieczeństwa. Dodatkowo z czasem takie rytuały po prostu wchodzą w krew i stają się czymś w rodzaju znaku rozpoznawczego Waszej rodziny lub, w przypadku nauczycieli Waszej relacji z dziećmi podczas zajęć.
Rytuały muzykowania, które warto wprowadzić w domu
Oczywiście nie koniecznie wszystkie – wybierzcie te, które najbardziej pasują do Waszego kontekstu rodzinnego
1. Piosenka „kocham Cię” lub „dzień dobry” w godzinach porannych
Nie chodzi tu o jakąś konkretną piosenkę, to może być cokolwiek. Chodzi raczej o ustalenie „rozśpiewanego nastroju” od rana. U mnie w domu taką funkcję przez długi czas – szczególnie gdy w domu było niemowlę – pełnił refren piosenki „Dzień dobry kocham Cię” choć nie śpiewałam tam więcej słów ponad te z tytułu 🙂 Bo tu naprawdę nie chodzi o konkretną piosenkę tylko o śpiewanie i pozytywne przesłanie!
2. Potańcówki
U mnie najbardziej sprawdzają się po południu lub tuż przed kolacją jesienią i zimą, gdy za oknem ciemno i smutno jakoś czasami. Muzyka musi po prostu pobudzać do tańca i podobać się Wam. Naszych ulubieńców znajdziecie we wpisie: Najlepsze piosenki do potańcówek z dziećmi – subiektywne TOP 10
3. Wspólna gra na instrumentach
– to mój faworyt. Chodzi o zupełnie swobodne granie w rytm ulubionej muzyki. Na czym popadnie i jakkolwiek 🙂
4. Kołysanka przed pójściem spać
Najlepiej rzecz jasna śpiewać a capella lub z akompaniamentem instrumentu (gitary? ukulele?) albo może to być także z towarzyszeniem płyty – ważne by śpiewać 🙂 Więcej o wartości śpiewania kołysanek przeczytacie tu: 4 fakty, których o kołysankach nie wiedziałeśA tutaj propozycje pięknych kołysanek do znalezienia na YouTube:Wartościowe kołysanki z YouTuba
5. Książeczki do muzykowania
Jeśli nie jesteś przekonany wyśpiewywania dzieciom do kołysanek to doskonałą alternatywą na wieczorny rytuał jest wykorzystanie książeczek do muzykowania. Jako, że u nas w domu jest ich sporo (używamy je przy wielu okazjach i pisałam o tym tutaj: Książeczki do muzykowania – rodzicielski „lifehack” ) to często wieczorami jedną książeczkę czytamy, a drugą śpiewamy 🙂
Z mojego doświadczenia wynika, że rytuały to także sposób na „indywidualistów”, czyli dzieci, które gdy zależy to od nich to chętnie pomuzykują, ale siedzą niewzruszone, lub wręcz nieruchomieją gdy to rodzic podejmuje próby wspólnej aktywności muzycznej. Z reguły próbuje on raz czy dwa i stwierdza – „moje dziecko nie jest tym kompletnie zainteresowane, wspólne muzykowanie – to nie dla nas”. Ale będąc wytrwałym i wprowadzając któryś z rytuałów systematycznie okazuje się często, że po jakimś czasie maluch zaczyna się o tę aktywność dopominać.
Rytuały muzykowania, które warto wprowadzić w pracy z dziećmi
Tu sprawa wygląda podobnie, rzecz jasna nie koniecznie chodzi o to by stosować wszystkie – wybierzcie te, które najbardziej pasują do sposobu w jaki pracujecie z dziećmi
piosenka powitalna
czas kołysanki – dzieci kładą się na podłodze nauczyciel kładzie się z nimi i śpiewa piosenkę (lub ewentualnie puszcza ją z płyty i śpiewa do niej)
potańcówka – swobodna, każde dziecko tańczy jak chce
wspólna gra na instrumentach perkusyjnych – takich zrobionych w klasie lub kupionych – można wykorzystać także garnki, pokrywki, pudełka, zabawki i inne przedmioty. Korzystamy z akompaniamentu odtwarzacza muzyki, rozsypujemy instrumenty na podłodze i dajemy dzieciom pełną swobodę używania ich – oczywiście towarzysząc im!
czytanie książek z akompaniamentem instrumentów – często w przedszkolach nie ma tyle instrumentów, by starczyło dla całej grupy. Gdy mamy ich tylko kilka warto wykorzystać je jako akompaniament do opowiadanej lub czytanej historii – troszkę na zasadzie mini-przedstawienia lub słuchowiska tworzonego na żywo. Tak jak w poniższym przykładzie:
https://www.youtube.com/watch?v=yAGWenIEFSc&t=5s
piosenka sytuacyjna: o myciu zębów lub rąk, o jedzeniu, o ubieraniu się, o siadaniu na dywanie lub robieniu koła – chodzi o to by zdecydować się na taką, którą będziemy używać zawsze
piosenka pożegnalna
Zarówno w domu jak i w pracy z dziećmi rytuały sprawdzają się fantastycznie. Sprawdźcie sami, a jak macie już w tym temacie doświadczenie to podzielcie się w komentarzu.
A jeżeli chcesz stać się prawdziwym ekspertem od umuzykalniania dziecka zapraszam do mojego kursu Power od Melody, gdzie zajdziesz wszystko, co potrzeba, żeby rozwinąć potencjał swojego malucha.
Tym razem na blogu wywiad. Na moje pytania o Metodę Suzuki odpowiada skrzypaczka i pedagog – nauczyciel tej metody, ale także trenerka Pomelody 🙂 – Ania Staniak
Na czym polega metoda Suzuki i dlaczego mówi się o niej „naturalna”?Skąd nazwa „metoda języka ojczystego?”
Metoda Suzuki opiera się nauce poprzez słuchanie muzyki oraz zabawę.
Dzieciaki słuchając codziennie tej samej płyty uczą się melodii ze słuchu. Dokładnie tak samo jak w przypadku języka, z którym najpierw każdy z nas musiał się „osłuchać” zanim powiedział pierwsze „mama i tata”.
I jak się okazuje do grania nie potrzeba znajomosci nut:) Gra staje się tak samo „prosta” jak mówienie!Hurej! Stąd też nazwa „metoda jezyka ojczystego”. W późniejszych latach, kiedy już granie staje się codziennością, pojawiają się i nuty 🙂
Czy metoda dotyczy tylko nauki gry na skrzypcach?
Początkowo nauka dotyczyła tylko skrzypiec, a to dlatego, że pomysłodawcą tej metody był japoński skrzypek i pedagog Shinichi Suzuki. W związku z tym, że przynosiła ona świetne rezultaty szybko rozszerzyła się na inne instrumenty. Obecnie mamy opcję nauki na większości instrumentów, ale możliwości są różne w zależności od miasta/kraju.
Jakie warunki trzeba spełniać, by móc uczyć się tą metodą? Czy to metoda tylko dla dzieci? Kiedy najlepiej zacząć naukę gry na instrumencie metodą suzuki?
Super jest to, że nie musimy spełniać żadnych warunków, żeby zacząć naukę. Każdy z nas może grać! 🙂 Naukę można rozpocząć od najmłodszych lat. 3-letnich skrzypków jest całkiem sporo, ale też nie brakuje dorosłych, poważnych biznesmenów uczących się tą metodą i grających koncerty razem z dzieciakami 🙂 Każdy wiek jest dobry jeśli tylko chce się grać.
Czy rodzic „nie-muzyk” może być przewodnikiem swojego dziecka w nauce gry na instrumencie?
Zapisując swoją pociechę na zajęcia, każdy rodzic sam musi przejść szkolenie i przez miesiąc chodzić na własne lekcje skrzypiec. Dopiero po tym czasie do akcji wkracza dziecko ze swoimi mikroskrzypeczkami 🙂 Oczywiście po upływie miesiąca każdy dorosły może dalej kontynuować naukę, co jest bardzo mile widziane.
Taki „nauczony” rodzic daje przykład ćwicząc w domu i wie jak pilnować dziecko, żeby od samego początku ćwiczyło we właściwy sposób. Poza tym rodzic zdaje sobie sprawę z tego, że to granie wcale nie jest tak proste jak może się wydawać, a systematyczna praca w domu uczy obowiązkowości.
Nie wspomniałam jeszcze o dodatkowych lekcjach grupowych, które, poza lekcjami indywidualnymi, również są istotnym punktem nauki. Dlaczego? Ponieważ dają możliwość naśladowania, współpracy i jednocześnie zabawy z rówieśnikami.
Najważniejszym punktem jednak jest systematyczna praca z rodzicami w domu, ponieważ nie ma większego autorytetu dla dziecka niż rodzic. W związku z tym dziecko w naturalny sposób będzie naśladować rodzica, nie nauczyciela, który tylko pomaga i nakierowuje 🙂
A co ze skrzypcami, skąd je wziąć?
W większości szkół można je wypożyczyć. Nauczyciele wiedzą jaki rozmiar skrzypiec będzie dla Ciebie i Twojej pociechy najlepszy. Oczywiście można też kupić instrument, natomiast w przypadku dzieciaków jest to nieopłacalna opcja ze względu na to, że rosną…
Jeśli oczywiście chcesz możesz kupić skrzypce przez w sklepie muzycznym lub przez Internet. Ale czy będą dobre? :/ W zasadzie te malutkie skrzypeczki nigdy nie brzmią oszałamiająco… można wydać 250 lub 700zł. Te droższe prawdopodobnie będą ładniej wykonane, ale czy będą dobrze brzmieć, hmmm…
Co z nauką teorii?
Nie jestem pewna czy we wszystkich szkołach w Polsce, ale generalnie teoria pojawia się w późniejszych latach edukacji. To dlatego, żeby dzieciaki spokojnie mogły dalej kontynuować naukę np. w szkole drugiego stopnia 🙂
Czy ta metoda jest lepsza od tradycyjnej?
Wg mnie Metoda Suzuki jest lepsza od tradycyjnej, dlatego że wszystko odbywa się w miłej, rodzinnej atmosferze, bez przymusowych egzaminów, w naturalny sposób i poprzez zabawę 🙂 Dlatego grono jej zwolenników stale rośnie!
Jak długo trwa nauka ta metoda?
Nauka trwa dopóki nie ukończy się ostatniej książki z serii Suzuki Violin School. Ale nie ma określonego deadline’u. Każdemu to zajmuje taką ilość czasu jaką potrzebuje żeby ogarnąć cały ten materiał.
Jak można stać się certyfikowanym nauczycielem tej metody?
Żeby stać się certyfikowanym nauczycielem Suzuki należy ukończyć 6-stopniowy kurs nauki tą metodą. Po każdym poziomie zdaje się egzamin teoretyczny oraz praktyczny i dostaje się certyfikaty z kolejnego poziomu.
Co gdy wszystko idzie gładko i z entuzjazmem, aż nagle dziecku się „odwidzi”? Jak przełamać kryzys u dziecka?
Dzieciakom jak wiadomo może się odechcieć w każdej chwili i to nie raz… 😉 Sposobów na zachęcenie i mobilizację jest masa. Można je znaleźć w Internecie na różnych grupach wsparcia rodziców Suzuki 🙂
Ania Staniak – gdyby nie skrzypce zostałaby prawdopodobnie sportsmenką. Wybrała jednak muzykę, a w związku ze swoją wielką miłością do dzieci również nauczanie. Jest absolwentką krakowskiej Akademii Muzycznej. Jeździ po świecie koncertując z Orkiestrą Akademii Beethovenowskiej i kwartetami smyczkowymi Fusion Strings oraz InQuartet.
To jest wpis prosto z serca. Kto mnie już troszkę zna ten wie, że jestem prawdziwą pasjonatką przynajmniej dwóch rzeczy: muzykowania i dobrych książek dla dzieci. No i bum! Dziś o książkach do muzykowania, które są najlepszym narzędziem do rodzicielstwa jakie umiem sobie wyobrazić.
W naszym domu „sing-along books” są najczęściej używanymi książkami (nie spodziewajcie się tu więc zdjęć nowiutkich egzemplarzy książek :D) Nie tylko dlatego, że to super zabawa, więc ja często po nią sięgam, ale także dlatego, że są to książki po które najwcześniej i najchętniej sięgają moje dzieci. Zachodzi tu takie zjawisko, że gdy pytam mojego cztero czy dwulatka czy może sam przeczytać jakąś książkę to tłumaczą mi, że nie umieją czytać (choć rzecz jasna oglądają je sobie). Ale śpiewać? Śpiewać każdy potrafi, więc po taką książkę sięgnąć i ją „wyśpiewać” to nie problem.
Niektórzy z Was piszą do mnie także, że dzieci (szczególnie te starsze) nie lubią gdy czyta im się książki po angielsku i jedyną akceptowalną przez nich formą wprowadzenia dodatkowego języka jest wykorzystanie muzyki. Dlatego właśnie takie „narzędzia” w domu mieć to niemal rodzicielski „life hack” 🙂
Jeśli jest ktoś nie przekonany do tego, żeby takie książki w domu posiadać (choć mnie się to w głowie nie mieści;)) to pośród wielu ich zalet wymienię tylko, że:
Są świetne gdy nie czujemy się swobodnie w muzykowaniu – gdy masz poczucie, że słoń nadepnął Ci na ucho i zastanawiasz się czy nie krzywdzisz swoich dzieci wydając z siebie dźwięki, książeczki które się śpiewa po prostu dodają pewności siebie
Są idealne do wprowadzania dwujęzyczności w domu (jeśli książeczki są po angielsku – tak jak te, prezentowane w poniższym wpisie)
Są niczym iskra zapalająca do muzykowania – bo jak już wyśpiewasz raz, to czemu następnym razem nie wziąć bębenka i nie zaakompaniować lub rozdać w tym czasie instrumenty dzieciakom. A jak już Ci bębenek zbrzydnie to może sprawisz sobie małe ukulele i nauczysz się tych trzech chwytów potrzebnych do „Old McDonald had a farm”? I dalej już leci…Nie mówiąc o tym, że potem zaczynasz wyśpiewywać książki, które wcale do wyśpiewywania być nie miały, melodyjnie wołasz dzieci na kolację, wyśpiewujesz piosenki znane Ci z książeczek stojąc z dzieckiem w korku i nawet się nie spostrzegasz, gdy zapewniasz dziecku najlepsze warunki do rozwoju muzycznego – mimochodem 😉
Doskonale nadają się dla noworodków – czytanie kilkutygodniowemu człowiekowi książki ma w sobie element pytania o sens, ale śpiewanie maluchowi to już sprawa zupełnie naturalna
W przypadku książki z płytą – dzieci uczą się aktywnego słuchania, skupiania uwagi, wyrabiają pamięć słuchową oraz wyobraźnię. A narracja plastyczna w tym przypadku obrazuje kontekst, oddaje charakter muzyki i ułatwia pojmowanie konceptu zawartego w danym utworze.
Są idealnym sposobem na zamknięcie dnia. Moje dzieciaki rytualnie odsłuchują piosenek wieczorem na dobranoc, wyciszając się nieco, odpływając i zasypiając. A ja potem cichuto wchodzę i im wyciągam książki z pod policzków 🙂
Można je też czytać! – tylko po co?
Poniżej podrzucam Wam moich faworytów w kategorii: „sing-along books
Mój absolutny numer 1
Uwielbiam coś kupić tanio (jak się sami z resztą przekonacie w dalszej części wpisu, który oparty będzie na samych promkach, akcjach i okazjach), ale przyznaję, że za tę rzecz warto zapłacić! Rok temu – w jednym z pierwszych wpisów na tym blogu, pisałam o swojej wielkiej miłości do wydawnictwa Barefoot Books, którego jedną książkę z płytą – kołysanki „Mrs. Moon” otrzymałam kilkanaście lat temu! Było to podczas mojego pobytu w USA i jaka wielka była moja radość 4 lata temu, gdy okazało się, że wydawnictwo to ma swój kanał na YouTube z cudną muzyką i pięknymi animacjami swoich książeczek typu sing-along. Do głowy mi nie przyszło, że takie książeczki uda mi się zdobyć. Wyobrażacie więc sobie moją radość gdy okazało się, że mogę wybierać i przebierać on-line w polskiej księgarni Kangurek (https://ksiegarniakangurek.pl) w ofercie wydawnictwa Barefoot Books i to w cenie która nie zabija wcale, a wcale (czego się obawiałam) – czyli 34 zł za książkę z płytą i nutami!
Warto wspomnieć, że w książeczce oprócz tego co w wersji animowanej znajduje się kilka dodatkowych stron z treściami poszerzającymi kontekst piosenki, a także, że na płycie jest wersja tradycyjna z wokalem oraz sam podkład do współwykonywania 🙂
Ja posiadam:
Driving the tractor
The wheels on the bus
Up, up, up!
Space song rocket ride
We all go traveling by
I czuję, że wcale na tym nie poprzestanę. Wszystkie pięknie zilustrowane, wszystkie z płytą i doskonałą muzyką na niej. Z resztą kto nie wierzy niech się przekona.
Tu już wchodzimy w okazje, promki i wielką dumę z udanego zakupu. Zestaw 6 książek kupiłam w TKMaxx za kilkanaście złotych! Ale dałabym za niego i stówkę, bez mrugnięcia okiem.
Są przeciekawie zilustrowane – to tak jakby zdjęcia elementów uszytych ze skrawków różnych materiałów.
Książeczki są bez płyty, ale to co dla nich specyficzne to modyfikacja w tekście. Tak więc na farmie starego McDonalda znajdziecie np. wilki które przestraszyły resztę zwierząt, więc musiał przyjechać po nie hycel i je zabrać bo się w takim terrorze nie dało żyć 🙂
W tym zbiorze posiadam takie tytuły: – Old McDonald had a farm
– Hey diddle diddle
– The wheel on the bus
– Twinkle twinkle little star
– There was an old lady who swallow a fly
– Incy Wincy spider
Możliwe, że było ich więcej, ale wiecie jak to jest z polowaniem w TKMaxx – raz zwycięstwo, raz porażka.
Nie najpiękniejsze, ale praktyczne bardzo
I znów świetna okazja w TKMaxx – zestaw 4 książek za nieco ponad 20 zł z tego co pamiętam. I chociaż grafika zupełnie przeciętna (a szkoda) to przez swoje kartonowe wydanie ze smaczkami typu wykrojone postacie, to książeczki te są już przez moje dzieciaki zmaltretowane.W zestawie
– Old McDonald had a farm
– The wheel on the bus
– Five in the bed
– If you’re happy and you know it
Mogłabym się jeszcze poprzechwalać tym co w domu posiadam, bo nie przesadzam pisząc, że jestem absolutną fanką książeczek do śpiewania, ale niestety pozostałe elementy naszej kolekcji– a jest ich jeszcze kilkanaście – trafiły do mnie w sposób nie do odtworzenia. Coś znalazłam na „garage sale”, coś dostałam, coś kupiłam w second handzie, coś od znajomych co się przeprowadzali…
Aby więc wpis był konkretny i na temat, zakończę w ten sposób:
Kto nie ma takiej książeczki w domu niech kupi choć jedną i spróbuje, a podejrzewam, że oszaleje tak jak ja. A jak nie on to przynajmniej jego dziecię!
Hurra dla księgarni Kangurek ( i być może innych księgarni – nie wiem, nie sprawdzałam – tak się ucieszyłam, jak zobaczyłam, że tam były, że już więcej nie szukałam) która sprzedaje takie perły jak sing-along books wydawnictwa Barefoot Books
Jednym z naszych umuzykalniających rytuałów są „potańcówki” lub „jam session” – czyli po prostu włączamy muzykę i szalejemy. W przypadku potańcówek: tańczymy, biegamy, ja coś próbuję ćwiczyć – każdy to co lubi i potrzebuje, jeśli zaś chodzi o dżemowanie” to polega ono na tym, że wyjmuję koszyk instrumentów, kładę na dywanie i niech się dzieje! I o ile w miesiącach letnich takie sesje urządzamy sobie raz/dwa razy w tygodniu o tyle w miesiącach jesienno-zimowych staje się to naszym codziennym rytuałem.
Po co to? Po to, by nie niszczyć i tłumić, tylko pielęgnować i rozwijać potencjał muzyczny z jakim rodzi się każde dziecko. I robić to tak naturalnie jak to jest w przypadku jego potencjału do mówienia czy chodzenia. Więcej o tym posłuchacie tu:
A w tym wpisie dzielę się z Wami naszymi ulubionymi piosenkami do takich wybryków. A na końcu znajdziecie link do playlisty, którą stworzyłam dla Was na YouTube (swoją prywatną mam na Spotify/Itunes – co sprawdzało się u mnie bardzo bo mam ją zawsze pod ręką gdy humorki dzieciaków wymagają nowego zastrzyku energii).
Oto nasze TOP 10
Happy
Pharrell Williams
Groovin’ on a feeling
Laid Back
Never Let You Go
Kygo
Night Train
James Brown
Wind the Bobbin up
Pomelody
Stevie Wonder i Ariana Grande
Faith
Merecumbe
Johnny Colon
Sugar, Honey, Honey
The Archies
I Feel Good
James Brown
Uptown Funk
Mark Ronson
Jak pewnie zauważyliście są to takie piosenki, które nastrajają na dobry humor, także nawet i element muzykoterapii się wkrada 😉
A kto nie subskrybuje kanału Pomelody, tego zachęcam bardzo bo znajdziecie tam nie tylko playlistę z muzyką taneczną dla dzieciaków –> Playlista na YT
Często Wam proponuję jakiś „przepis” na instrument sugerując, że stworzycie go z rzeczy znalezionych w domu. Nie wiem czy to tylko ja tak mam, ale nie ma u mnie takiego miesiąca, żeby gdzieś w kuchni nie leżała jakaś opuszczona zakrętka od słoika. Ja naprawdę nie wiem co ja z tymi słoikami robię! Więc jeśli jest ktoś taki jak ja, komu takie zakrętki od słoika się w domu pałętają to uraduje go wieść, że można z nich zrobić coś ekstra! Banjo!
POTRZEBUJEMY:
patyczek lekarski
zakrętkę od słoika
4 gumki recepturki
taśmę typu „duct tape” albo inną mocną taśmę
ozdobną taśmę washi tape (do dekoracji patyczka – można również udekorować go inaczej lub nie dekorować wcale)
nożyczki
Let’s go:
1. Gumki recepturki przecinamy.
Robimy to po to by zawiązać je na pokrywce uwzględniając fakt, że im bardziej je naciągniemy tym wyższy będzie ich dźwięk.
Na tym etapie możemy nawet te gumkowe struny nastroić odpowiednio je naciągając
2. Odcinamy niepotrzebne fragmenty
3. Rozsuwamy gumki, ustawiając w odpowiedniej pozycji
4. I przyklejamy na nie taśmę, by nie przesuwały się