Szybki wpis. Z pomysłem na zabawę i prezent, który można wykonać samemu.

Zbierając już różne macierzyńskie doświadczenia z sytuacji gdy niemowlaki zjadały absolutnie wszystko lub dzieciom skończyło się Play-doh z zestawu (czytaj zostało skrupulatnie „wpracowane” w dywan) i rozpoczęły się jęki (bo już nie ma, a przecież nie skończyli jeszcze!) – doszłam do wniosku, że jednym z moich maminych magicznych sztuczek jest posiadanie przepisu na szybką, prostą, naturalną i bezpieczną ciastolinę, której nie strach niemowlakowi dać. Ale też nie mającego w składzie rzeczy, których nie mam akurat lub raczej nigdy w domu (uwielbiam Pinterestowe przepisy na różnego rodzaju slimy, ciasta, play-doh, piaski itd tylko, przepraszam bardzo, nie wiem kto lubi wykorzystywać/marnować litr kleju, albo 2 szklanki roztworu do soczewek kontaktowych!)

A więc oto i on:

PRZEPIS 

1 szkl. mąki

0,5 szkl. soli

1 szkl. wrzącej wody

1 łyżka oleju

1 łyżka kwasku cytrynowego

barwnik spożywczy w dowolnej formie, trochę farby

Sól, mąkę i kwasek cytrynowy wymieszać, wlać olej i wrzątek, na sam koniec trochę barwnika (u nas proszkowy, do barwienia jajek – pozostałość z Wielkanocy). Szybko wymieszać łyżką i mieszać tak, aż składniki nieco nie przestygną. Masa jest gęsta i z początku trochę lepka, ale szybko zaczyna odklejać się od ścianek miski i mieszanie zaczyna bardziej przypominać ugniatanie łyżką. Na koniec ciepłą kulkę ugniatamy ręką jak ciasto.

Wychodzi jej naprawdę sporo!

A teraz dodatkowa inspiracja.

Pomysły na zabawy

W większości przypadków, robimy ciastolinę razem – co już samo w sobie jest fajnym zajęciem, a następnie oddaję ją dzieciom.

Czasem, w przypływie miłości, pożyczam im także różne moje narzędzia kuchenne: foremki do ciasteczek, sztućce, wałek, praskę do czosnku.

Gdy mam czas z nimi posiedzieć, wyjmuję „wszystko”: koraliki, muszelki, guziki, kamyki, wyciorki, ruchome oczka, zapałki i co mi jeszcze w ręce wpadnie i wbijamy to w ciastolinę. Czasem rozprasowaną – tworząc taki „kolaż”, czasem niekoniecznie.

Pomysł na prezent

Przyszło mi do głowy, że skoro już „rozłożyłam kredens”, to może mogę zrobić też ciastolinę dla znajomych. I tu pojawia się właśnie ta myśl, że jeśli tylko macie w domu jakieś fajne szczelne pojemniczki to zestaw różnych kolorów może być dobrym pomysłem na prezent. Ostatecznie można użyć słoików. Ale ostatecznie 🙂

 

Mogłabym napisać tekst o tym jak należy kupować tylko ręcznie robione/lutnicze/profesjonalne instrumenty dzieciom. O tym jak bębenek czy kalimba za kilkadziesiąt złotych psuje rynek i wypacza kolejne pokolenie. O tym, że jak ktoś chce, by w domu były instrumenty to nie pozostaje mu nic innego jak przeznaczyć na to od kilku stów do „całej wypłaty” i się na taki wydatek szarpnąć, bo albo to robić dobrze, ale nie robić w ogóle. Mogłabym. 

Ale nie napisze 🙂

Nie napiszę dlatego, że po pierwsze pamiętam taką jesień, gdy spadł pierwszy śnieg, a mi spędzał sen z powiek fakt, że w tym miesiącu naprawdę nie mam za co kupić dziecku bucików zimowych i ostatnia porada jaką chciałam wtedy uzyskać to taka, że jak kupie takie w CCC to zepsuję mojemu dziecku nogi, zdrowie, przyszłość i przyszłość jego dzieci. 

I również dlatego, że spotykam się z wieloma rodzicami i wielokrotnie, gdy na pytanie jaki instrument warto kupić i gdzie, odpowiadałam: taki i za tyle (polecając coś „dobrego”, „ręcznie robionego” i drogiego jak diabli) to czułam ogromny dysonans wewnętrzny: „Aha, czyli muzyka jest dla wszystkich, łączy rodziców, jest językiem maluchów, każde dziecko rodzi się z tym potencjałem, dzieciaki powinny swobodnie muzykować na różnych instrumentach ALE to rodzica wyniesie razem jakieś 780 zł za te kilka przeszkadzajek.” 

O Karinie co grała na keyboardzie 

Pewnego razu, w drugiej klasie podstawowej szkoły muzycznej, moja koleżanka postanowiła powierzyć mi wielką tajemnicę. Po tym jak już przyrzekłam, że na pewno nie powiem nikomu, a już w szczególności naszej Pani od fortepianu, przyznała się, że w domu nie ćwiczy na prawdziwym pianinie, tylko na keybordzie. Jej rodziców nie było stać, plus mieszkanie mieli za małe, a keyboard mogła rozkładać na stole w kuchni i po skończonym ćwiczeniu chować do szafy. Czułam się fatalnie i okropnie żałowałam, że Karina postanowiła uczynić właśnie mnie powiernicą tego niechlubnego sekretu. Było mi smutno, że rodzice nie mogą kupić jej instrumentu, byłam przerażona, że gdy Pani się dowie to ją „zabije”, a że parę razy sama dostałam porządnie po łapach, to mój strach nie był taki zupełnie wyssany z palca. Ale co ciekawe, bardzo wyraźnie pamiętam, jeszcze jedną towarzyszącą mi wtedy myśl, że z Kariny to żaden muzyk nie będzie. No jak!? Ćwicząc na keyboardzie!?

Czy Pani od fortepianu miała rację, że aby odpowiednio ustawić aparat gry ćwiczyć powinno się na odpowiednim instrumencie?

Miała.

Czy keyboard może równać się z prawdziwym pianinem?

Nie.

Czy dobrze byłoby, żeby Karina miała w domu świetny instrument.

Oczywiście, że tak.

Dla profesjonalistów nawet różnica pomiędzy dwoma świetnej klasy fortepianami będzie miała znaczenie. Nie bez przyczyny niektórzy z wirtuozów jeżdżą w świat grając  koncerty jedynie na własnym instrumencie. A i początkujący muzyk – dziecko jest w stanie dostrzec różnicę i warto je na nią uwrażliwiać. Ale tutaj sprawa rozgrywała się na zupełnie innym poziomie. Dla Kariny to było grać albo nie grać. Muzykować i rozwijać swój potencjał, albo zarzucić temat z powodu braku odpowiednich narzędzi. 

O tym tak naprawdę ten tekst. 

O wielkiej dziurze pomiędzy jakością a badziewiem, wypaczonym systemem edukacji muzycznej a niedotkniętym potencjałem z jakim teoretycznie rodzi się każde dziecko, pomiędzy „prawdziwymi muzykami” a tymi którym „słoń nadepnął na ucho”. O tym, że ktoś powiedział nam: „wszystko, albo nic”, a my mu uwierzyliśmy.

Dziś piszę o tym na przykładzie kupowania instrumentów dla maluchów, ale być może temat, który jest we mnie taki żywy i rozdrapany przybierze pewnego kolejnego razu także jakiś inny kształt.

Zasady gry

I oczywiście na wstępie muszę uprzedzić o dwóch podstawowych rzeczach.

  1. Nie popieram bylejakości, chińskości, uciekam od plastiku, tandety i rozlatujących się, a przy tym często stwarzających dla maluchów niebezpieczeństwo „grzechotek i cymbałków”. Nie cierpię gdy w markecie robią zestawy tak, by dać tam jedne względnie przyzwoite marakasy, a do tego niegrający flet czy harmonijkę i plastikową kołatkę. Przykro mi, że sprzedawcy instrumentami nazywają plastikowe „elektryczne gitary”, „dico-pianinka” z wgranymi melodyjkami czy jakieś kolorowe grające zabawki ze światełkami. Nie wspominam już nawet o temacie edukacji muzycznej czy o samej muzyce – a właściwie dziecięcym disco-polo, gdyż niemal całe swoje zawodowe życie podporządkowałam walce z kiczem w muzyce dla dzieci i naturalnym rozwijaniu potencjału muzycznego maluchów.

Kto bloga zna ten wie, że szukam rzeczy wartościowych i takie jak wymieniłam, na pewno nimi nie są.

ALE też:

  1. Nie zgadzam się z „koneserami” których postawa kopie jeszcze większą dziurę pomiędzy naturalną chęcią muzykowania w każdym dziecku, a konwenansami i sztywnymi ramami, które wyznaczają kto jest, a kto nie jest „prawdziwym muzykiem”. Nie cierpię powtarzanej wciąż w edukacji zbitki słów: „talent muzyczny” tak jakby to było coś mistycznego i danego tylko pojedynczym jednostkom. Nie mogę znieść tego, że serenady czy divertimenta (z włoskiego i francuskiego rozrywka, zabawa) Mozarta słuchamy na sztywno w sali filharmonii nie stukając nawet palcem w bucie, bo nie pozwala nam na to kij, który włożyli nam w tyłek „prawdziwi znawcy muzyki”. I nie poprę głosów, które mówią, że kupienie dzwonków czy kalimby za 40 zł to coś co nie wypada albo zrujnuje dziecięcy talent.

Uwaga trzecia:

Inaczej sprawy mają się z dzieciakami w wieku 0-4 lata, a inaczej, gdy rozmawiamy o profesjonalnej nauce gry na skrzypcach, gitarze czy pianinie w późniejszym wieku. Dla maluchów instrumenty mamy mieć w domu po to, by koszyk wypełniały różne przeszkadzajki, by dzieciaki miały różnorodność i wolny do niej dostęp, by urządzać z nimi „jam session”, by czuły się swobodnie, by nie martwić się gdy coś zniszczą, ubrudzą, połamią (choć wiadomo, że najlepiej byłoby żeby instr były tak trwałe, by to się nie wydarzało, ale w starciu z 3 latkiem zdarza się nawet i egzemplarzom bardzo pancernym). A w przypadku starszaków uczących się gry na jakimś konkretnym instrumencie to już jest zupełnie inna bajka. 

I małe podsumowanie mojego zakupowego doświadczenia 

Sama kupiłam w życiu tysiące różnych instrumentów. Dwa razy w miesiącu prowadzimy zajęcia dla kilkuset! rodzin (po kilkadziesiąt rodzin w grupie, gdzie  jednym z elementów jest wspólne muzykowanie na instrumentach, tak by każdy mógł coś mieć w rękach) do tego wyposażałam w instrumenty wiele grup przedszkolnych czy własnych zajęć rodzinnego muzykowania, które prowadzę od 4 lat. Nie mówiąc już o testowaniu na własnych dzieciach. Zdarzało mi się wielokrotnie kupić badziew i być wściekłą 😉 Znam to uczucie i nie lubię go jak każdy inny konsument.

Dlaczego to piszę?

Bo przeszłam tradycyjny system szkolnictwa muzycznego, bo jestem dyplomowaną pianistką i rytmiczką oraz magistrem sztuki (kompozytorką), a czasem czuję, że dopiero teraz – przy moich dzieciach, od nich! uczę się co to jest radość muzykowania. Która nie zależy od jakości wykonania instrumentu, która nie zależy nawet od jego posiadania! 

Bo szukam złotego środka i nie interesuje mnie odpowiadanie komuś kto pyta mnie jaki instrument kupić dla dziecka wytartym hasłem: „jak już kupować to coś dobrego”, bo chcę, by taki rodzic miał świadomość co to znaczy dobro w kontekście jego domu, jego rodziny, jego dzieci… A z drugiej strony moją pracą jest tworzenie i proponowanie rodzicom wartościowych narzędzi, a instrumenty MADE IN CHINA do nich w większości nie należą.

Bo wiele otrzymałam już wiadomości o tym, że dzięki mojej zachęcie w tym roku czy na te urodziny maluch dostanie koszyk instrumentów. I wyobraźcie sobie co by było, gdybym należała do przedstawicieli takiej „muzycznej klasy wyższej” i odpowiedziała, że ma to sens jedynie gdy… i tu szereg wymogów jakie taki profesjonalny instrument musi spełniać, a następnie odesłała do „prawidłowych” drogich producentów. Oznaczało, by to, że zamiast koszyka maluch dostanie jeden – za to wybitnie brzmiący bębenek. 

I tutaj jeszcze jedna uwaga. Bardzo, ale to bardzo cieszę się, że tacy producenci istnieją. Że robią rzeczy wybitnie dobre. Rozumiem doskonale – sama będąc producentką wartościowej muzyki, jak ogromny jest koszt produkcji takich wartościowych perełek. Cieszę się też niezmiernie, że są ludzie których stać na kompletowanie pięknej kolekcji dobrych instrumentów lub tacy którzy mając tę świadomość, ale portfel mniej zasobny, umieją wyszperać je na pchlich targach. Tak trzymać!

Bo w teorii oczywiście lepsze instrumenty, to lepsze instrumenty. Tyle, że ja nie jestem teoretykiem, ale praktykiem. I szukam rozwiązań dla przeciętnego rodzica, jakim jestem ja, z ograniczonymi zasobami pieniężnymi i czasowymi, natomiast z wielką chęcią wprowadzenia mojego małego dziecka w radość muzykowania.

Jak w skokach narciarskich. Na wstępie odrzucamy skrajne wyniki: instrumenty lutniczne, robione ręcznie, profesjonalne, oraz badziew z AliExpress. 

Co pozostaje? 

Instrumenty ze średniej półki

Tutaj lekko się powtórzę: 

Ogólną zasadą jest dla mnie kupowanie instrumentów z półki „prawdziwe” a nie „dla dzieci”. 

Czasem oznacza to oryginalny bębenek, kupiony na świątecznym targowisku, z membraną ze skóry zwierzęcej za kilkadziesiąt złotych (wersja na bogato, ale wtedy raczej mamy pewność, że nie tylko nasze dzieci, ale i cała rodzina, znajomi, a może nawet dzieci moich dzieci będą mogły z nich korzystać). Kto może, niech kupuje. 

Czasem oznacza to zdecydowanie się na zakup w sklepie z instrumentami, zamiast w sklepie z zabawkami lub supermarkecie (np. kiedy mowa o flecie, ukulele czy dzwonkach chromatycznych). 

Czasem chodzi tylko o to, by kupować sprytnie i zamiast w dziale „zabawki dziecięce -> instrumenty dla dzieci” kupić w sprawdzonych miejscach (polecam je w linkach) za taką samą cenę, jedynie z tą różnicą, że instrument będzie drewniany i bez nadruków.

Nie kupowałabym też w sklepach z zabawkami on-line. Nie mamy wtedy szansy instrumentu wypróbować, a jednak szansa, że to badziew jest całkiem spora. Od tej reguły są pewne wyjątki – wiadomo. Niektóre z zabawkowych sklepów mogą mieć w ofercie sprawdzone marki produkujące czasem „przy okazji” taże pare fajnych instrumentów (np.:  GOKI, BIGJIGS, PLAN TOY, PINTOY), ale w większości skończy się to katastrofą – wściekle kolorowym, ale nie brzmiącym instrumentem czy grającą plastikową zabawką w zdecydowanie zawyżonej cenie.

Instrumenty nie muszą być firmowe. 

Jeśli nie chcesz przepłacać to zdecyduj się na tamburyno, bębenek czy marakasy bez wyrzeźbionego logo marki. W poniższym wpisie sugeruję Wam instrumenty, co do których nie dostrzeglibyście różnicy w brzmieniu produktu markowego i niemarkowego oraz podaję jak szukać u sprzedawców na Allegro, a także podlinkowuję miejsce, w którym można znaleźć drewniane (bez nadruków) instrumenty takie jak: tamburyna, trójkąty, tonbloki, guiro w bardzo przystępnych cenach.

Instrumenty dla maluchów – tanio i dobrze 

A czasem chodzi o mądre kupowanie na okazjach w Lidlu czy Biedronce! 

Szok, ale jednak 😉

Co z instrumentami z marketu?

Plastikowe instrumenty z Auchan czy Tesco trzeba generalnie zaliczyć do badziewia level hard. Ale ostatnio ktoś zapytał mnie na naszej grupie o jakość instrumentów z Biedronki. Zainteresowałam się tym, bo nie znam ich (te z Lidla mam już obczajone) a ich producent – Classic World ma w swojej ofercie kilka świetnych drewnianych zabawek, które służą nam od lat, więc napisałam, że kupię i przetestuję. Ostatecznie instrumenty z Lidla polecam, służą moim dzieciakom i dzieciom na zajęciach już parę lat, są trwałe i całkiem dobrze brzmiące. Sprzedawane są okazyjnie w zestawach. Trójkąty brzmią pięknie i są z wbudowanym sznureczkiem, który nie spada, bardzo fajne jak na swoją cenę są klawesy, tamburyno i bębenki, a dzwonki na kilkadziesiąt sztuk które posiadam brzmią przyzwoicie i dobrze stroją. 

I tu właśnie dochodzimy do ciekawostki.

Jedne z pośród wielu egzemplarzy lidlowych dzwonków były nastrojone „źle”! Wcale nie w naszym tradycyjnym C-dur, ale w skali frygijskiej – od „mi”. Wydało mi się to tak inspirujące, że ten egzemplarz pozostał z nami w domu. Stał się nawet powodem dla którego powstała piosenka „What can you spy” z pierwszego sezonu Pomelody. Właśnie ona jest w skali frygijskiej (mogliście się zorientować, że brzmi nieco inaczej) i właśnie ją mogę z powodzeniem na tych dzwonkach wykonywać. Niesamowitą frajdę sprawia mi też obserwowanie moich dzieciaków, które w te dzwonki swobodnie „nawalają” improwizując tym samym na skali frygijskiej i poszerzając swoje melodyczne horyzonty. 

Pomyślałam, że to doskonały pomysł, by dzwonki produkować w innych niż tylko dur skalach. I wtedy pare lat temu odkryłam prze-fantastycznego producenta – firmę Auris.

Trafiłam tam ponieważ mają oni w swojej ofercie dzwonki pentatoniczne. Ale z perełek dzwonkowych to tak naprawdę tyle. Pozostałe to C dur diatoniczne lub chromatyczne. Są świetnej jakości, pięknie brzmiące, nieziemsko estetycznie wykonane.

Cena jest do tego wszystkiego bardzo adekwatna (od ok. 50 euro wzwyż) – co oznacza, że choć marzy mi się lira od nich (150-250 euro) to długo jeszcze nie będzie mnie na nią stać. Nie jestem w tym chyba sama, bo od lat polecam tę markę wielu osobom, ale prawie nikt się na zakup nie decyduje. 

Gdyby nie „wypadek” z lidlowymi dzwonkami, mogłabym dojść do wniosku, że jestem skazana na nasze C-dur. A tu taki kwiatek wesoły. Postanowiłam się tym  jakże alternatywnym podejściem do „czystego stroju dzwonków” podzielić na grupie. 

Ja mam takie podejście, że nawet cieszę się gdy dzwonki stroją inaczej niż w C-dur 🙂 Bo gama durowa otacza nas wszędzie! Tak samo gdy coś lekko nie stroi (np. flet) to tak naprawdę to jest bardzo rzadka okazja dla dziecka, żeby się spotkać z mikrotonowością. Jak jest nielogicznie typu sztabki są coraz mniejsze, a dźwięk coraz niższy to wiadomo  – przeginka. Albo jak dwie różne sztabki maja ten sam dźwięk. I inne takie kwiatki 🙂 ale jak kiedyś w Lidlu dorwałam dzwonki ze skalą frygijską czyli od „mi, fa, sol…” to byłam zachwycona 🙂 do tej pory uważam je za perełkę w naszej kolekcji 😀 ale wiadomo ze zawsze trzeba zagrać zanim się kupi. Szukam dobrego brzmienia w ukulele na którym ja gram dzieciom, ale jeśli daje małym!!! dzieciom „na poszarpanie” to wcale się nie przejmuję, że struny plastikowe, bo potem mi nie żal jak ją złamią (to mi się raz zdarzyło z dobrym ukulele i był płacz… – mój 😉 ) Także takie mam alternatywne podejście i myślę, że wszystko zależy do czego te instr dzieciom dajemy. Jak do nauki gry na instr – to inna bajka, ale jak do swobodnego muzykowania. To lepiej mieć takie niż żadne, bo krzywdy tym dzieciom nie zrobimy. Choć, rzecz jasna, że jak mamy większą sumkę do wydania to fajnie kupić świetne instrumenty.

I przy tej okazji wywiązała się krótka dyskusja o tym czy niestrojące dzwonki z supermarketu mogą być wartościowe. Jak dla mnie mogą, ale do wszystkiego trzeba podejść świadomie. Jak w życiu.

„Nie czysto” – jest pojęciem względym 

Nieświadome kupowanie badziewia to coś innego niż otwarta głowa i poszukiwanie okazji, dlatego postanowiłam zebrać tu pare moich spostrzeżeń na „rozstrojone dzwonki”

Czy coś jest czysto czy nie czysto? To jest pojęcie bardzo względne.

  • Dla kultury zachodnioeuropejskiej pomiędzy dźwiękim „c” a „cis” nie ma nic. Dla kultury wschodniej tam jeszcze mieści się pół świata. Gdyby ktoś ze wschodu zaśpiewałby nam piosenkę opartą na ćwierćtonach powiedzielibyśmy mu że fałszuje, co kiedy o tym głębiej pomyślimy jest bardzo zabawne, bo to nasz słuch wypada przy jego blado.
  • Może to spaczenie kompozytorki muzyki współczesnej, ale mikrotonowość (czyli muzyka oparta na interwałach muzycznych mniejszych od półtonu) weszła już nawet do naszej kultury – oczywiście narazie w kręgach „sztuki wyższej”, w Europie znana już od mniej więcej XVIII wieku, lecz powszechnie używana była dopiero w modernizmie. Wiecie jak to fajnie móc z taką perspektywą tłumaczyć dziecku, że kiedy przejeżdża palcem po strunie gitary czy skrzypiec to nie przechodzi przez dwanaście dźwięków (a tym bardziej nie 8!) tylko przez całe spektrum różnych częstotliwości
  • Znów, to pewnie specyficzne wykształcenie i znajomość historii muzyki sprawia, że wcale nie rozumiem o co chodzi z gamą C-dur. System tonalny czyli dur-moll, tworzony przez dwa podstawowe rodzaje skal: durową  i molową, choć teraz tak popularny w muzyce rozrywkowej, służył za budulec muzyki artystycznej tylko w okresie od XVII do początku XX stulecia. Na swoich studiach kompozytorskich nie zdarzyło mi się z tego systemu skorzystać! Tak! Nigdy ani ja, ani żaden mój kolega nie wykorzystaliśmy podczas studiów gamy C-dur, ani żadnej innej w systemie dur/moll 🙂 
  • Zagadnienie stroju to dopiero argument. Cały myk polega na tym, że oktawa czyli taki interwał gdzie niższa częstotliwość jest dwa razy mniejsza niż ta wyższa jest dla nas jeszcze zrozumiała. To te dwa okalające dzwonki dźwięki „c”. Jeden nisko drugi wysoko, ale jakby te same. Ale co pomiedzy nimi. Zakładając nawet, że jest ich 12, jakie mają dokładnie mieć częstotliwości? I właśnie odpowiedź na to pytanie zależała od punktu w czasie, ale sprowadzając ją do dwóch głównych koncepcji można było to zrobić w stroju naturalnym i tak było przez większość historii muzyki, aż do połowy XVIII wieku lub równomiernie temperowanym, która to koncepcja ostatecznie wyparła poprzednią w połowie XIX wieku. Wcześniej uważano to za okropny wymysł, który sprawia, że zatraca się indywidualność brzmieniowa poszczególnych tonacji i generalnie żadna nie brzmi czysto 😉 Co ciekawe 200 lat później dla naszych uszu – nie znających alternatywy – to właśnie to brzmienie jest „czyste”, a kiedyś uważane było za niedoskonałe. 
  • Nawet sam pojedynczy dźwięk jest w sobie nieczysty 🙂 Szereg harmoniczny – czyli szereg alikwotów – tonów składowych na które można rozłożyć każdy pojedynczy dźwięk  składa się z kolejnych tonów składowych występujących w jakiejś relacji ze sobą. Co zabawne 7, 11 i 13 składowa harmoniczna jest „nieczysta” czyli nie odpowiada żadnemu dźwiękowi w stroju równomiernie temperowanym

Tutaj przykład utworu mikrotonowego na fortepian. Przeciętnie powiedzielibyśmy, że „to pianino jakieś rozstrojone” 😀

Dzieci uczą się przez kontrast – wiemy, że coś jest szybko, gdy zestawimy to z czymś wolnym. Coś jest głośne wtedy, gdy przed chwilą coś było cicho. Paradoksalnie zrozumienie „czystości” systemu równomiernie temperowanego przychodzi najlepiej wtedy, gdy usłyszymy coś „nieczystego”. 

Muzyka rozrywkowa jest zdominowana przez system tonalny i bez wątpienia nawet mając w domu najbardziej na świecie rozstrojone dzwonki, pianino czy gitarę dzieciaki wyłapią „czystość” gamy C-dur, nawet jeśli nie bądą miały jej idealnej reprezentacji w postaci markowych instrumentów.

Jaka jest alternatywa?

Kto bloga zna ten wie, że wyznaję jeszcze dwa sposoby na niskokosztowe ugryzienie tematu.

  1. Zróbcie sobie instrumenty samemu

Tu nie będę się powtarzać. Polecam zajrzeć w zakładkę „Zrób to sam”. Na pewno coś Wam tam przypadnie do gustu.

  1. To w ogóle nie muszą być instrumenty 

Miska, durszlak, drewniana łyżka, metalowa pokrywka, patelnia, garnek i blacha do pieczenia to jedne z naszych ulubionych „instrumentów” gdzie nikt jeszcze nie przyczepił się i nie wyznaczył reguł strojenia 🙂 Butelka z kaszą czy ryżem, sztućce, kluczyki, śrubki, metalowe nakrętki na sznurkach, klucze francuskie takie instrumenty też wrzućcie do koszyka! A faworytem perkusyjnym w naszym domy były przez długi czas dwa taborety z ikei i pałeczki 

Podsumowanie

Tylko bycie świadomym może nas uratować 🙂 Niech Was strach przed nieczystością dźwięku nie powstrzymuje przed zakupem bębenka, ukulele czy dzwonków, które na Wasze ucho brzmią w porządku, a nie wchodzi w grę opcja zakupu tych świetnych za stówę czy kilka. Bądźcie świadomi, unikajcie grających plastików i drewnianego badziewia które zaraz się rozleci – a to czy coś nim jest możecie ocenić sami, ale nie traktujcie zaopatrywania maluszki w instrumenty jak mistyczną sztukę, której tajniki trzeba zgłębiać latami. Chodzi nam o ostatecznie o to by odkrywać wraz z dzieckiem radość muzykowania, a nie o nakład finansowy jaki w to przesięwzięcie włożymy. Udanych świątecznych zakupów.

 

P.S. Dawajcie też znać – tu, w wiadomości do mnie lub na grupie kiedy uda Wam się znaleźć jakąś perełkę – czyli fajny instrument w przystępnej cenie.

Rytuały – czyli czynności powtarzane niemal każdego dnia (lub w każdym tygodniu) to coś innego niż jednorazowe, podjęte spontanicznie muzyczne aktywności. Rzecz jasna i takie są super, ale w tym wpisie skupiam się na rytuałach jako na tych, które zbudowane są na silnym fundamencie powtórzeń. 

Wprowadzając do codziennej rutyny rytuały muzykowania wybieramy najlepszą z możliwych opcję umuzykalniania dziecka, ponieważ odbywa się to naturalnie, w domowych warunkach, w poczuciu komfortu i bezpieczeństwa. Dodatkowo z czasem takie rytuały po prostu wchodzą w krew i stają się czymś w rodzaju znaku rozpoznawczego Waszej rodziny lub, w przypadku nauczycieli Waszej relacji z dziećmi podczas zajęć. 

Rytuały muzykowania, które warto wprowadzić w domu

Oczywiście nie koniecznie wszystkie – wybierzcie te, które najbardziej pasują do Waszego kontekstu rodzinnego

1. Piosenka „kocham Cię” lub „dzień dobry” w godzinach porannych

Nie chodzi tu o jakąś konkretną piosenkę, to może być cokolwiek. Chodzi raczej o ustalenie „rozśpiewanego nastroju” od rana. U mnie w domu taką funkcję przez długi czas – szczególnie gdy w domu było niemowlę – pełnił refren piosenki „Dzień dobry kocham Cię” choć nie śpiewałam tam więcej słów ponad te z tytułu 🙂 Bo tu naprawdę nie chodzi o konkretną piosenkę tylko o śpiewanie i pozytywne przesłanie!

2. Potańcówki

U mnie najbardziej sprawdzają się po południu lub tuż przed kolacją jesienią i zimą, gdy za oknem ciemno i smutno jakoś czasami. Muzyka musi po prostu pobudzać do tańca i podobać się Wam. Naszych ulubieńców znajdziecie we wpisie: Najlepsze piosenki do potańcówek z dziećmi – subiektywne TOP 10

3. Wspólna gra na instrumentach 

– to mój faworyt. Chodzi o zupełnie swobodne granie w rytm ulubionej muzyki. Na czym popadnie i jakkolwiek 🙂

4. Kołysanka przed pójściem spać

Najlepiej rzecz jasna śpiewać a capella lub z akompaniamentem instrumentu (gitary? ukulele?) albo może to być także z towarzyszeniem płyty – ważne by śpiewać 🙂 Więcej o wartości śpiewania kołysanek przeczytacie tu: 4 fakty, których o kołysankach nie wiedziałeś A tutaj propozycje pięknych kołysanek do znalezienia na YouTube:  Wartościowe kołysanki z YouTuba

5. Książeczki do muzykowania

Jeśli nie jesteś przekonany wyśpiewywania dzieciom do kołysanek to doskonałą alternatywą na wieczorny rytuał jest wykorzystanie książeczek do muzykowania. Jako, że u nas w domu jest ich sporo (używamy je przy wielu okazjach i pisałam o tym tutaj: Książeczki do muzykowania – rodzicielski „lifehack” ) to często wieczorami jedną książeczkę czytamy, a drugą śpiewamy 🙂 

Z mojego doświadczenia wynika, że rytuały to także sposób na „indywidualistów”, czyli dzieci, które gdy zależy to od nich to chętnie pomuzykują, ale siedzą niewzruszone, lub wręcz nieruchomieją gdy to rodzic podejmuje próby wspólnej aktywności muzycznej. Z reguły próbuje on raz czy dwa i stwierdza – „moje dziecko nie jest tym kompletnie zainteresowane, wspólne muzykowanie – to nie dla nas”. Ale będąc wytrwałym i wprowadzając któryś z rytuałów systematycznie okazuje się często, że po jakimś czasie maluch zaczyna się o tę aktywność dopominać. 

Rytuały muzykowania, które warto wprowadzić w pracy z dziećmi

Tu sprawa wygląda podobnie, rzecz jasna nie koniecznie chodzi o to by stosować wszystkie – wybierzcie te, które najbardziej pasują do sposobu w jaki pracujecie z dziećmi

  • piosenka powitalna
  • czas kołysanki – dzieci kładą się na podłodze nauczyciel kładzie się z nimi i śpiewa piosenkę (lub ewentualnie puszcza ją z płyty i śpiewa do niej) 
  • potańcówka – swobodna, każde dziecko tańczy jak chce
  • wspólna gra na instrumentach perkusyjnych – takich zrobionych w klasie lub kupionych – można wykorzystać także garnki, pokrywki, pudełka, zabawki i inne przedmioty. Korzystamy z akompaniamentu odtwarzacza muzyki, rozsypujemy instrumenty na podłodze i dajemy dzieciom pełną swobodę używania ich – oczywiście towarzysząc im!
  • czytanie książek z akompaniamentem instrumentów – często w przedszkolach nie ma tyle instrumentów, by starczyło dla całej grupy. Gdy mamy ich tylko kilka warto wykorzystać je jako akompaniament do opowiadanej lub czytanej historii – troszkę na zasadzie mini-przedstawienia lub słuchowiska tworzonego na żywo. Tak jak w poniższym przykładzie:

https://www.youtube.com/watch?v=yAGWenIEFSc&t=5s

  • piosenka sytuacyjna: o myciu zębów lub rąk, o jedzeniu, o ubieraniu się, o siadaniu na dywanie lub robieniu koła – chodzi o to by zdecydować się na taką, którą będziemy używać zawsze 
  • piosenka pożegnalna 

Zarówno w domu jak i w pracy z dziećmi rytuały sprawdzają się fantastycznie. Sprawdźcie sami, a jak macie już w tym temacie doświadczenie to podzielcie się w komentarzu.

A jeżeli chcesz stać się prawdziwym ekspertem od umuzykalniania dziecka zapraszam do mojego kursu Power od Melody, gdzie zajdziesz wszystko, co potrzeba, żeby rozwinąć potencjał swojego malucha.

Tym razem na blogu wywiad. Na moje pytania o Metodę Suzuki odpowiada skrzypaczka i pedagog – nauczyciel tej metody, ale także trenerka Pomelody 🙂 – Ania Staniak

Na czym polega metoda Suzuki i dlaczego mówi się o niej „naturalna”? Skąd nazwa „metoda języka ojczystego?”

Metoda Suzuki opiera się nauce poprzez słuchanie muzyki oraz zabawę.

Dzieciaki słuchając codziennie tej samej płyty uczą się melodii ze słuchu. Dokładnie tak samo jak w przypadku języka, z którym najpierw każdy z nas musiał się „osłuchać” zanim powiedział pierwsze „mama i tata”.  

I jak się okazuje do grania nie potrzeba znajomosci nut:) Gra staje się tak samo „prosta” jak mówienie! Hurej! Stąd też nazwa „metoda jezyka ojczystego”. W późniejszych latach, kiedy już granie staje się codziennością, pojawiają się i nuty 🙂

Czy metoda dotyczy tylko nauki gry na skrzypcach?

Początkowo nauka dotyczyła tylko skrzypiec, a to dlatego, że pomysłodawcą tej metody był japoński skrzypek i pedagog Shinichi Suzuki. W związku z tym, że przynosiła ona świetne rezultaty szybko rozszerzyła się na inne instrumenty. Obecnie mamy opcję nauki na większości instrumentów, ale możliwości są różne w zależności od miasta/kraju.

Jakie warunki trzeba spełniać, by móc uczyć się tą metodą? Czy to metoda tylko dla dzieci? Kiedy najlepiej zacząć naukę gry na instrumencie metodą suzuki?

Super jest to, że nie musimy spełniać żadnych warunków, żeby zacząć naukę. Każdy z nas może grać! 🙂 Naukę można rozpocząć od najmłodszych lat. 3-letnich skrzypków jest całkiem sporo, ale też nie brakuje dorosłych, poważnych biznesmenów uczących się tą metodą i grających koncerty razem z dzieciakami 🙂 Każdy wiek jest dobry jeśli tylko chce się grać.

Czy rodzic „nie-muzyk” może być przewodnikiem swojego dziecka w nauce gry na instrumencie? 

Zapisując swoją pociechę na zajęcia, każdy rodzic sam musi przejść szkolenie i przez miesiąc chodzić na własne lekcje skrzypiec. Dopiero po tym czasie do akcji wkracza dziecko ze swoimi mikroskrzypeczkami 🙂 Oczywiście po upływie miesiąca każdy dorosły może dalej kontynuować naukę, co jest bardzo mile widziane.

Taki „nauczony” rodzic daje przykład ćwicząc w domu i wie jak pilnować dziecko, żeby od samego początku ćwiczyło we właściwy sposób. Poza tym rodzic zdaje sobie sprawę z tego, że to granie wcale nie jest tak proste jak może się wydawać, a systematyczna praca w domu uczy obowiązkowości.

Nie wspomniałam jeszcze o dodatkowych lekcjach grupowych, które, poza lekcjami indywidualnymi, również są istotnym punktem nauki. Dlaczego? Ponieważ dają możliwość naśladowania, współpracy i jednocześnie zabawy z rówieśnikami.

Najważniejszym punktem jednak jest systematyczna praca z rodzicami w domu, ponieważ nie ma większego autorytetu dla dziecka niż rodzic. W związku z tym dziecko w naturalny sposób będzie naśladować rodzica, nie nauczyciela, który tylko pomaga i nakierowuje 🙂

A co ze skrzypcami, skąd je wziąć? 

W większości szkół można je wypożyczyć. Nauczyciele wiedzą jaki rozmiar skrzypiec będzie dla Ciebie i Twojej pociechy najlepszy. Oczywiście można też kupić instrument, natomiast w przypadku dzieciaków jest to nieopłacalna opcja ze względu na to, że rosną…

Jeśli oczywiście chcesz możesz kupić skrzypce przez w sklepie muzycznym lub przez Internet. Ale czy będą dobre? :/ W zasadzie te malutkie skrzypeczki nigdy nie brzmią oszałamiająco… można wydać 250 lub 700zł. Te droższe prawdopodobnie będą ładniej wykonane, ale czy będą dobrze brzmieć, hmmm… 

Co z nauką teorii? 

Nie jestem pewna czy we wszystkich szkołach w Polsce, ale generalnie teoria pojawia się w późniejszych latach edukacji. To dlatego, żeby dzieciaki spokojnie mogły dalej kontynuować naukę np. w szkole drugiego stopnia 🙂

Czy ta metoda jest lepsza od tradycyjnej? 

Wg mnie Metoda Suzuki jest lepsza od tradycyjnej, dlatego że wszystko odbywa się w miłej, rodzinnej atmosferze, bez przymusowych egzaminów, w naturalny sposób i poprzez zabawę 🙂 Dlatego grono jej zwolenników stale rośnie!

Jak długo trwa nauka ta metoda? 

Nauka trwa dopóki  nie ukończy się ostatniej książki z serii Suzuki Violin School. Ale nie ma określonego deadline’u. Każdemu to zajmuje taką ilość czasu jaką potrzebuje żeby ogarnąć cały ten materiał.

Jak można stać się certyfikowanym nauczycielem tej metody?

Żeby stać się certyfikowanym nauczycielem Suzuki należy ukończyć 6-stopniowy kurs nauki tą metodą. Po każdym poziomie zdaje się egzamin teoretyczny oraz praktyczny i dostaje się certyfikaty z kolejnego poziomu.

Co gdy wszystko idzie gładko i z entuzjazmem, aż nagle dziecku się „odwidzi”? Jak przełamać kryzys u dziecka? 

Dzieciakom jak wiadomo może się odechcieć w każdej chwili i to nie raz… 😉 Sposobów na zachęcenie i mobilizację jest masa. Można je znaleźć w Internecie na różnych grupach wsparcia rodziców Suzuki 🙂 

 

Ania Staniak – gdyby nie skrzypce zostałaby prawdopodobnie sportsmenką. Wybrała jednak muzykę, a w związku ze swoją wielką miłością do dzieci również nauczanie. Jest absolwentką krakowskiej Akademii Muzycznej. Jeździ po świecie koncertując z Orkiestrą Akademii Beethovenowskiej i kwartetami smyczkowymi Fusion Strings oraz InQuartet.

To jest wpis prosto z serca. Kto mnie już troszkę zna ten wie, że jestem prawdziwą pasjonatką przynajmniej dwóch rzeczy: muzykowania i dobrych książek dla dzieci. No i bum! Dziś o książkach do muzykowania, które są najlepszym narzędziem do rodzicielstwa jakie umiem sobie wyobrazić. 

W naszym domu „sing-along books” są najczęściej używanymi książkami (nie spodziewajcie się tu więc zdjęć nowiutkich egzemplarzy książek :D) Nie tylko dlatego, że to super zabawa, więc ja często po nią sięgam, ale także dlatego, że są to książki po które najwcześniej i najchętniej sięgają moje dzieci. Zachodzi tu takie zjawisko, że gdy pytam mojego cztero czy dwulatka czy może sam przeczytać jakąś książkę to tłumaczą mi, że nie umieją czytać (choć rzecz jasna oglądają je sobie). Ale śpiewać? Śpiewać każdy potrafi, więc po taką książkę sięgnąć i ją „wyśpiewać” to nie problem. 

Niektórzy z Was piszą do mnie także, że dzieci (szczególnie te starsze) nie lubią gdy czyta im się książki po angielsku i jedyną akceptowalną przez nich formą wprowadzenia dodatkowego języka jest wykorzystanie muzyki. Dlatego właśnie takie „narzędzia” w domu mieć to niemal rodzicielski „life hack” 🙂

Jeśli jest ktoś nie przekonany do tego, żeby takie książki w domu posiadać (choć mnie się to w głowie nie mieści;)) to pośród wielu ich zalet wymienię tylko, że:

  • Są świetne gdy nie czujemy się swobodnie w muzykowaniu – gdy masz poczucie, że słoń nadepnął Ci na ucho i zastanawiasz się czy nie krzywdzisz swoich dzieci wydając z siebie dźwięki, książeczki które się śpiewa po prostu dodają pewności siebie
  • Są idealne do wprowadzania dwujęzyczności w domu (jeśli książeczki są po angielsku – tak jak te, prezentowane w poniższym wpisie)
  • Są niczym iskra zapalająca do muzykowania – bo jak już wyśpiewasz raz, to czemu następnym razem nie wziąć bębenka i nie zaakompaniować lub rozdać w tym czasie instrumenty dzieciakom. A jak już Ci bębenek zbrzydnie to może sprawisz sobie małe ukulele i nauczysz się tych trzech chwytów potrzebnych do „Old McDonald had a farm”? I dalej już leci… Nie mówiąc o tym, że potem zaczynasz wyśpiewywać książki, które wcale do wyśpiewywania być nie miały, melodyjnie wołasz dzieci na kolację, wyśpiewujesz piosenki znane Ci z książeczek stojąc z dzieckiem w korku i nawet się nie spostrzegasz, gdy zapewniasz dziecku najlepsze warunki do rozwoju muzycznego – mimochodem 😉
  • Doskonale nadają się dla noworodków – czytanie kilkutygodniowemu człowiekowi książki ma w sobie element pytania o sens, ale śpiewanie maluchowi to już sprawa zupełnie naturalna
  • W przypadku książki z płytą – dzieci uczą się aktywnego słuchania, skupiania uwagi, wyrabiają pamięć słuchową oraz wyobraźnię. A narracja plastyczna w tym przypadku obrazuje kontekst, oddaje charakter muzyki i ułatwia pojmowanie konceptu zawartego w danym utworze.
  • Są idealnym sposobem na zamknięcie dnia. Moje dzieciaki rytualnie odsłuchują piosenek wieczorem na dobranoc, wyciszając się nieco, odpływając i zasypiając. A ja potem cichuto wchodzę i im wyciągam książki z pod policzków 🙂
  • Można je też czytać! – tylko po co?

Poniżej podrzucam Wam moich faworytów w kategorii: „sing-along books

Mój absolutny numer 1

Uwielbiam coś kupić tanio (jak się sami z resztą przekonacie w dalszej części wpisu, który oparty będzie na samych promkach, akcjach i okazjach), ale przyznaję, że za tę rzecz warto zapłacić! Rok temu – w jednym z pierwszych wpisów na tym blogu, pisałam o swojej wielkiej miłości do wydawnictwa Barefoot Books, którego jedną książkę z płytą – kołysanki „Mrs. Moon” otrzymałam kilkanaście lat temu! Było to podczas mojego pobytu w USA i jaka wielka była moja radość 4 lata temu, gdy okazało się, że wydawnictwo to ma swój kanał na YouTube z cudną muzyką i pięknymi animacjami swoich książeczek typu sing-along. Do głowy mi nie przyszło, że takie książeczki uda mi się zdobyć. Wyobrażacie więc sobie moją radość gdy okazało się, że mogę wybierać i przebierać on-line w polskiej księgarni Kangurek (https://ksiegarniakangurek.pl) w ofercie wydawnictwa Barefoot Books i to w cenie która nie zabija wcale, a wcale (czego się obawiałam) – czyli 34 zł za książkę z płytą i nutami! 

Warto wspomnieć, że w książeczce oprócz tego co w wersji animowanej znajduje się kilka dodatkowych stron z treściami poszerzającymi kontekst piosenki, a także, że na płycie jest wersja tradycyjna z wokalem oraz sam podkład do współwykonywania 🙂

Ja posiadam:

  • Driving the tractor 
  • The wheels on the bus
  • Up, up, up!
  • Space song rocket ride
  • We all go traveling by

I czuję, że wcale na tym nie poprzestanę. Wszystkie pięknie zilustrowane, wszystkie z płytą i doskonałą muzyką na niej. Z resztą kto nie wierzy niech się przekona.

Więcej o tym cudnym wydawnictwie i ich kanale na YouTube pisałam we wpisie o wartościowej muzyce dla dzieci po angielsku

Piękny numer 2

Tu już wchodzimy w okazje, promki i wielką dumę z udanego zakupu. Zestaw 6 książek kupiłam w TKMaxx za kilkanaście złotych! Ale dałabym za niego i stówkę, bez mrugnięcia okiem. 

Są przeciekawie zilustrowane – to tak jakby zdjęcia elementów uszytych ze skrawków różnych materiałów.

Książeczki są bez płyty, ale to co dla nich specyficzne to modyfikacja w tekście. Tak więc na farmie starego McDonalda znajdziecie np. wilki które przestraszyły resztę zwierząt, więc musiał przyjechać po nie hycel i je zabrać bo się w takim terrorze nie dało żyć 🙂

W tym zbiorze posiadam takie tytuły:
– Old McDonald had a farm
– Hey diddle diddle
– The wheel on the bus
– Twinkle twinkle little star
– There was an old lady who swallow a fly
– Incy Wincy spider

Możliwe, że było ich więcej, ale wiecie jak to jest z polowaniem w TKMaxx – raz zwycięstwo, raz porażka.

Nie najpiękniejsze, ale praktyczne bardzo

I znów świetna okazja w TKMaxx – zestaw 4 książek za nieco ponad 20 zł z tego co pamiętam. I chociaż grafika zupełnie przeciętna (a szkoda) to przez swoje kartonowe wydanie ze smaczkami typu wykrojone postacie, to książeczki te są już przez moje dzieciaki zmaltretowane. W zestawie

– Old McDonald had a farm
– The wheel on the bus
– Five in the bed
– If you’re happy and you know it

Mogłabym się jeszcze poprzechwalać tym co w domu posiadam, bo nie przesadzam pisząc, że jestem absolutną fanką książeczek do śpiewania, ale niestety pozostałe elementy naszej kolekcji  – a jest ich jeszcze kilkanaście – trafiły do mnie w sposób nie do odtworzenia. Coś znalazłam na „garage sale”, coś dostałam, coś kupiłam w second handzie, coś od znajomych co się przeprowadzali…

Aby więc wpis był konkretny i na temat, zakończę w ten sposób:

  • Kto nie ma takiej książeczki w domu niech kupi choć jedną i spróbuje, a podejrzewam, że oszaleje tak jak ja. A jak nie on to przynajmniej jego dziecię!
  • Hurra dla księgarni Kangurek ( i być może innych księgarni – nie wiem, nie sprawdzałam – tak się ucieszyłam, jak zobaczyłam, że tam były, że już więcej nie szukałam) która sprzedaje takie perły jak sing-along books wydawnictwa Barefoot Books
  • Hurra dla udanych połowów w TKMaxx

Jednym z naszych umuzykalniających rytuałów są „potańcówki” lub „jam session” –  czyli po prostu włączamy muzykę i szalejemy. W przypadku potańcówek: tańczymy, biegamy, ja coś próbuję ćwiczyć – każdy to co lubi i potrzebuje, jeśli zaś chodzi o dżemowanie” to polega ono na tym, że wyjmuję koszyk instrumentów, kładę na dywanie i niech się dzieje!  I o ile w miesiącach letnich takie sesje urządzamy sobie raz/dwa razy w tygodniu o tyle w miesiącach jesienno-zimowych staje się to naszym codziennym rytuałem.

Po co to? Po to, by nie niszczyć i tłumić, tylko pielęgnować i rozwijać potencjał muzyczny z jakim rodzi się każde dziecko. I robić to tak naturalnie jak to jest w przypadku jego potencjału do mówienia czy chodzenia. Więcej o tym posłuchacie tu:

A w tym wpisie dzielę się z Wami naszymi ulubionymi piosenkami do takich wybryków. A na końcu znajdziecie link do playlisty, którą stworzyłam dla Was na YouTube (swoją prywatną mam na Spotify/Itunes – co sprawdzało się u mnie bardzo bo mam ją zawsze pod ręką gdy humorki dzieciaków wymagają nowego zastrzyku energii).

Oto nasze TOP 10

Happy 

Pharrell Williams

Groovin’ on a feeling

Laid Back 

Never Let You Go 

Kygo

Night Train

James Brown 

Wind the Bobbin up 

Pomelody

Stevie Wonder i Ariana Grande

Faith

Merecumbe 

Johnny Colon

Sugar, Honey, Honey

The Archies

I Feel Good

James Brown 

Uptown Funk 

Mark Ronson

Jak pewnie zauważyliście są to takie piosenki, które nastrajają na dobry humor, także nawet i element muzykoterapii się wkrada 😉

A kto nie subskrybuje kanału Pomelody, tego zachęcam bardzo bo znajdziecie tam nie tylko playlistę z muzyką taneczną dla dzieciaków –> Playlista na YT

ale także wiele innych skarbów.

Miłego!

O tym, że w tym świecie mnóstwo jest muzycznego „fast foodu” i jak go odróżnić od muzyki wartościowej, był już całkiem obszerny wpis (Sprawdź czy karmisz dziecko estetycznym fast foodem).

O tym, że YouTube to ocean syfu w którym pływa kilka złotych rybek, ale trzeba się porządnie naszukać, Pomelody to hodowla złotych rybek, a sklep Pomelody to miejsce w którym można je złowić bez wysiłku, też już było.

A dziś znów pigułka. Prace przeszukiwawcze wykonałam za Was i przedstawiam gotowe propozycje „skarbów YouTuba” – piosenek, które doskonale nadadzą się jako akompaniament do zabaw w pokoju dziecięcym lub do wspólnego słuchania, zapewniając równocześnie wartościowe środowisko muzyczne.

Nie wierzcie mi na słowo – sprawdźcie sami!

W związku z licznymi prośbami skompletowałam dla nas YouTubową playlistę z wartościową muzyką dla dzieci. Link na końcu wpisu. Znajdziecie tam ponad 60 piosenek (w tym kilkanaście pełno wymiarowych piosenek Pomelody) które polecałam tutaj oraz w różnych innych wpisach i postach na blogu. A dodatkowo będę tę playlistę aktualizować i dorzucać jakieś skarby napotkane, więc zapiszcie sobie ją.

Rozpocznijmy od krótkiego przypomnienia:

Cechy bogatego środowiska muzycznego

⁃różnorodność barw (a więc różnorodne instrumentarium)

⁃różnorodność stylistyczna (każdy ze stylów muzycznych to jak inny gatunek książki – rządzi się innymi prawami, a więc wnosi inną wartość)

⁃różne tonacje i skale (istnieje daleko więcej sposobów organizacji dźwięków niż tylko gama wesoła i smutna, muzyka która otacza nas w ogromnej większości utrzymana jest w tonacji durowej, czasem zdarzą się utwory molowe – te smutne – ale to wciąż tak jakby powiedzieć, że obrazy są namalowane farbami niebieskimi lub czerwonymi. A co z całą paletą pozostałych barw?)

⁃różne metra – w naszym poniższym zestawie takiej akurat różnorodności nie znajdziecie niestety – w tym przypadku zdecydowanie bardziej polecam Pomelody 😉

Zaczynamy…

…od jednej z moich ulubionych kolekcji muzyki – Putumayo. Polecam chyba wszystko co pod tą zbiorczą nazwą wydano, ale ja wybrałam dla nas (i naszych dzieciaków) kilka poniższych pozycji:

Zwróćcie uwagę na różnorodność także w warstwie językowej. Może nie myśleliście o tym w ten sposób, ale różne języki to także różne melodie, a dzieciom wcale nie przeszkadza, że to coś czego nie rozumieją.

No i regge po francusku – czemu nie!?

Gdy czas „do roboty”

Mam taki pomysł (jeszcze niezrealizowany) by tę piosenkę puszczać wtedy gdy czas już sprzątać, a raczej odgruzować dziecięcy pokój. Ma w sobie to coś co sprawia, że chce się chwycić za klocki, puzzle, samochodziki i pokazać im gdzie ich miejsce! Przynajmniej ja to tak odczuwam 😉

Jump in the line

Doskonała do szaleństw, skoków do rodzinnej potańcówki LUB puszczenia dzieciom w pokoju (po uprzednim usunięciu niebezpiecznych przedmiotów) i zamknięcia za nimi drzwi… ufff – kawka!

Mały książę

tej ekranizacji nie oglądaliśmy (a czujemy, że warto, tylko czasu wciąż brak), ale muzykę polecamy całym sercem.

Pomelody

Muzyka w ramach aplikacji Pomelody jest nie tylko ciągle świeża (co tydzień pojawia się nowy materiał), ale również maksymalnie zróżnicowana. Każdy sezon to jakby zestaw ok. dwudziestu płyt z muzyką w różnych stylach. Piosenki skomponowane są tak by dziecko osłuchiwało się z różnymi skalami, metrami, instrumentami, ale  przede wszystkim tak (biorąc pod uwagę to, że to rodzic jest muzycznym autorytetem dziecka) by sprawiały przyjemność także rodzicom! Na YouTube dostępne są te „zabawowe” piosenki:

Musicale!

Czy mówiłam Wam już, że swego czasu mój dwulatek miał absolutną „fazę” na muzykę z amerykański musicali, z naciskiem na Singing in the rain. Wypróbujcie na swoich dzieciach, bo taka muzyczka to czyste piękno.

The Chordettes

Coś jest w tych paniach. Są czarujące! A wybrane, poniższe utwory czarują i dzieciaki i dorosłych.

„Ten Hipopotam”

My – rodzice znamy i lubimy, a czy puszczaliście swoim dzieciakom? U nas strzał w dziesiątkę!

EDIT:

Kliknijcie w piosenkę poniżej i cieszcie się  gotową playlistą zawierającą ponad 60 wartościowych piosenek idealnych dla malucha, starszaka i całej rodziny 👉👉

A więcej inspiracji w tematach wartościowych materiałów dla dzieci znajdziecie także w naszej fejsbukowej grupie – Power of Melody | Wartościowe materiały dla dzieci

Kołysanki w tytule. Czyli super! bo narzędzi, by dziecko wyciszyć, zapewnić przyjemny rytuał, a przy okazji jeszcze bardzo, ale to bardzo poszerzyć jego horyzonty muzyczne (ponieważ to co poniżej to muzyczka niezwykle bogata i różnorodna) nigdy za wiele.

Ale w tym krótkim wstępie chciałam tylko dać znać, że ta muzyczka doskonale nada się także do zabawy (jako akompaniament do oglądanie książeczek, układania puzzli czy zabawy lalkami/samochodami), jazdy samochodem, oraz w wersji audio-wizualnej sposób na poradzenie sobie z czasem oczekiwania w kolejce do lekarza lub zajęcie dziecka na ten krótki moment gdy chcemy tylko … ( i tu każdy rodzic uzupełnia).

Nie przedłużając, poniżej znajdziecie listę linków do YouTuba z pięknymi i niesamowicie wartościowymi muzycznie kołysankami z całego świata. Jest to rzecz jasna mój subiektywny wybór, ale możecie mi wierzyć, że pod kątem zbilansowanej muzycznie diety dziecka warto!

Rozpoczynamy od wielogłosowej, afrykańskiej kołysanki a cappella (bez towarzyszenia żadnych instrumentów). Te niesamowite współbrzmienia tworzą jedynie głosy!

Ten utwór otwiera umysł! Jeśli wsłuchacie się w linię melodyczną możecie dojść do wniosku, że słyszycie tam więcej dźwięków pomiędzy tymi: do, re, mi, fa, sol… do których jesteśmy przyzwyczajeni. I na tym polega piękno utworów różnych kultur – przypomina nam że zachodnioeuropejskie piosenki nie posiadają monopolu na termin „muzyka”!

Kołysanka niby duńska, a jakoby taka nasza! I piękna animacja (jak i w poprzednich przypadkach) na dokładkę. Mniam.

Również polski akcent pojawił się w tej niesamowitej serii Kołysanek z całego świata. Aniamacja wciągająca bardzo, aranżacja wciągająca jeszcze bardziej, a to po prostu nasze Z popielnika na wojtusia!

Nie mogę nie wspomnieć o jeszcze trzech muzycznych pięknościach afrykańskiego pochodzenia z tak nieprawdopodobnie ślicznymi animacjami!

Nie byłabym też sobą, gdybym nie zawarła w tej liście Pussycat Pomelody, które do snu nadaje się tak samo wyśmienicie jak i do śniadania, obiadu i kolacji.

Przez kilka miesięcy ta piosenka była ulubionym utworem do zasypiania dla mojego dwulatka. Nie dziwię się mu bo sama jak jej słucham to gdzieś odpływam. Jest znacznie żywsza niż wszystkie powyżej, jest też najbardzej zbliżona do tego co otacza nas na codzień.

Na zakończenie tej „listy osobistej” jeszcze jeden polski akcent, a zarazem moje nowe odkrycie. Właściwie nie moje – dziękuję za nie jednej z mam zaglądajcących bloga. Absolutnie nieziemska płyta: Kołysała mama smoka – Prusinowskich.https://www.youtube.com/watch?v=TAOHrwu_XOw Płyta cała do słuchania codziennie! A tu podsyłam to co dostępne na YouTube oraz Soundcloud:

Kto zadowolony z takiej listy skarbów YouTuba niech posyła w świat.

A jeśli macie coś czym tę listę warto uzupełnić to dajcie znać, polecam się bardzo.

Marzy Ci się by Twoje dziecko grało na jakimś instrumencie? Sam/sama potrafisz grać i wiesz jakie to przyjemne? Uważasz, że piękne to były czasy gdy umiejętność gry na fortepianie, w dobrym domu była czymś naturalnym? A może dowiedziałaś się jak stymulująca rozwój mózgu jest umiejętność gry?

Według mnie właściwie każdy powód jest dobry, by edukować swoje dziecko muzycznie. Istotą jest jednak jak będziemy to robić, bo tak naprawdę wiek 7 – 9 lat, kiedy najczęściej rodzice podejmują decyzję o posłaniu dziecka na lekcje gry lub do szkoły muzycznej, to już baaardzo późno na rozpoczęcie działać w zakresie tzw. „umuzykalniania dziecka”.

Instrument muzyczny to nic innego jak kolejne narzędzie do muzycznej ekspresji, ale by dziecko mogło go użyć do wyrażania się, musi najpierw mieć coś do powiedzenia! Gra na instrumencie ma sens tylko wtedy, gdy wykorzystywać będziemy w niej nasze doświadczenia zdobyte podczas używania pierwszego, podstawowego i najważniejszego instrumentu jakim jest nasze ciało i głos. Nie będzie więc miało sensu odtwarzanie utworów z nut, jeśli najpierw nie będziemy wypełnieni treścią, którą chcemy światu przekazać (zdobytą podczas swobodnego muzykowania) tak samo jak nie miało by sensu uczenie 2 latka wierszy Miłosza, jeśli sam nie byłby w stanie skonstruować jeszcze zdania. Najważniejsze jest więc wykorzystanie ruchu i śpiewu od maleńkości o czym zawsze powtarzam przy okazji programu Pomelody.

Kolejny etap to zapewnienie dziecku możliwości obcowania z samym zjawiskiem różnorodności barw jakie powstają w wyniku używania instrumentów. Co więc robić by jak najwcześniej (= najnaturalniej) wprowadzić dziecko w świat instrumentów muzycznych?

Oto 6 łatwych, przyjemnych i zabawnych sposobów:

  1. Wspaniałym sposobem na wprowadzenie w świat maluszków koncepcji instrumentu i podstawowych elementów muzyki (np. rytmu) jest używanie otaczających dziecko przedmiotów z życia codziennego. Rzeczy takie jak garnki, pokrywki, sztućce, drewniane łyżki, pojemniczki na przyprawy, szklane butelki wypełnione różną ilością wody, folia bąbelkowa, ołówki i długopisy, linijki itd. mogą być użyte do tworzenia przeróżnych dźwięków
  2. Jeśli tylko nadarzy się okazja, by gdzieś pograć lub postanowisz przeznaczyć trochę pieniędzy na zakup kilku instrumentów, pozwól dziecku odkrywać różne sposoby ich użycia i produkcji dźwięku. Wybierz instrumenty perkusyjne o określonej i nieokreślonej wysokości dźwięku (np. dzwonki i marakasy albo bum-bum rurki i trójkąt)
  3. Jeśli nie chcesz jednak wydawać całkiem sporej sumki na gotowe instrumenty, pozwól dziecku stworzyć je samemu lub Ty zrób je dla dziecka. W przypadku starszych dzieci wystarczy, że wytłumaczysz mu jak działa np. gitara (jak jest zbudowana, co sprawia, że wydaje dźwięk) a ono samo wpadnie na pomysł jak zrobić własną gitarę z pustego opakowania po chusteczkach i gumek recepturek itp.
  4. Proponuj dziecku muzykę różnych stylów, kultur i z różnych okresów historycznych. Podczas słuchania zawsze spróbuj zachęcić dziecko do zidentyfikowania przynajmniej jednego instrumentu usłyszanego w utworze. To znacznie poszerzy horyzonty muzyczne Twojego dziecka, będzie kształtować w nim świadomość i uznanie dla różnorodności stylistycznej.
  5. Wybierzcie się na koncert. I nie mam tu na myśli tylko koncertu muzyki poważnej. Absolutnie. Pozwól dziecku zobaczyć instrumenty w akcji!
  6. Jeszcze jeden prosty sposób na wprowadzenie dziecka w świat instrumentów muzycznych to wyposażenie go w kolorowanki z instrumentami muzycznymi. Możesz znaleźć je tanio w księgarniach internetowych lub skorzystać z darmowych kolorowanek do ściągnięcia w pdf-ie. (Na przykład tu lub tutaj)

„Dzisiaj wychowuje się dzieci inaczej”.

Niejednokrotnie w swojej krótkiej jak dotąd, matczynej karierze, stwierdzałam z zaskoczeniem, że moja wiedza na temat wychowywania, obszerniejsza jest, niż wiedza mojej własnej rodzicielki (wspaniałej matki trzech córek!).
Celowo używam tu słowa „obszerniejsza”, a nie np. „głębsza” czy „lepsza”, bo świat jakby się poszerzył i wiedzieć więcej po prostu musimy!
Smoczek: „be” czy „cacy”, wózek czy chusta, wanienka czy wiaderko, szczepić czy nie szczepić, chodzić z malcem na angielski – czy to za wcześnie/za późno/bez sensu/strata pieniędzy? A jeśli chodzić to gdzie, od kiedy, jaką metodą?
Współczesna mama więc, już nie tylko karmi, przewija, bawi się i usypia, ale bez przerwy jeszcze „robi research”. Nasi rodzice wychowywali nas, kierując się intuicją, instynktem, jak powiedzielibyśmy dzisiaj, i ta formuła była w swoim czasie skuteczna, chociaż dziś moglibyśmy uznać ją za ryzykowną.
A więc „dzisiaj wychowuje się dzieci inaczej” – twierdzi Fernando Corominas w swojej książce pt. „Wychowywać dziś”. I trudno się nie zgodzić. Samą książkę przeczytałam dzięki znajomej (dziękuję Agata!) i to właśnie ta pozycja będzie „sponsorem” tego tekstu.

Z trwogą obserwuję maluszki, których plan zajęć w tygodniu jest tak przeładowany, że gdyby należał do dorosłego, uznalibyśmy go za pracoholika. Z drugiej strony skąd wiedzieć czy inwestowanie w daną aktywność, w określonym momencie życia dziecka ma, bądź nie ma sensu. Skoro jednak wychowanie jest nie tylko sztuką (gdzie reguł brak, a każda osoba jest niepowtarzalna), ale także nauką, to muszą istnieć jakieś prawidłowości, które należy poznać, zgłębić, poświęcić czas i wysiłek. I tu z pomocą przychodzą badania nad okresami sensytywnymi.

„Okres sensytywny to czas, w którym organizm jest szczególnie wrażliwy na bodźce ważne dla rozwoju określonej funkcji” (s. 27) Przykład: okres sensytywny odpowiadający chodzeniu występuje między 10 a 15 miesiącem życia dziecka. W tym czasie dziecko samo uczy się chodzić, nikt nie musi mu pokazywać, co powinno robić, bo całe jego ciało “chce” chodzić, potrzebuje tego; jedynym wymogiem jest to, by miało wzór do naśladowania, żeby widziało, jak chodzi jego matka. (s. 39)

Człowiek posiada wolę, odróżnia nas to od zwierząt i sprawia, że jesteśmy wolni i odpowiedzialni. Dzięki swojej woli jesteśmy w stanie, jeśli chcemy, kontrolować własne okresy sensytywne. Możemy sprzeciwić się wykonaniu danego działania w czasie w którym jest ono przewidziane, ale możemy też wykonać to działanie wtedy, gdy odpowiadający mu okres sensytywny już minął. Jednak wykonanie danego działania poza właściwym dla niego czasem wymaga dużo większej siły woli, musimy włożyć w nie więcej wysiłku. Bardzo trudno jest też osiągnąć taki sam wynik.

Dziecko między pierwszym a czwartym rokiem życia jest w stanie nauczyć się języka ojczystego albo kilku języków bez wysiłku, z największą naturalnością, ponieważ znajduje się w okresie sensytywnym związanym z mową. Kiedy wszystkie jego zmysły predysponują je do zdobycia tej funkcji, uczy się mimowolnie, jak w zabawie, opanowując język tak dobrze, jak jego rodzimy użytkownik. (s. 31)

Jeśli chodzi o muzykę jest to jeden z pierwszych okresów sensytywnych, wcześniejszy od nauki mowy, kiedy to całe ciało dziecka predysponowane jest do  słuchania i tworzenia muzyki. (Najpierw rozwija się słuch a potem mowa) Okres sensytywny właściwy dla muzyki rozpoczyna się 4 miesiące przed narodzeniem, w łonie matki, i trwa do drugiego lub trzeciego roku życia, przy czym podstawowe znaczenie ma pierwszych 12 miesięcy. (s. 46)

Zestawienie okresów sensytywnych:

W gąszczu różnych, często sprzecznych informacji, ta prosta tabela wydaje się być doskonałą podpowiedzią jak wybierać aktywności, które proponujemy naszym dzieciom. Nie ma sensu prowadzić dziecko na zajęcia stymulujące sferę, która naturalnie, w odpowiednim czasie rozwijać będzie się znacznie efektywniej. A może nawet nie potrzebne będą do tego zajęcia dodatkowe, jeżeli tylko rodzic będzie posiadaniu odpowiednich narzędzi do tego, by dziecko poprzez naśladowanie go uwolniło swój własny potencjał.

Rodzice często pytają mnie czy jest sens śpiewać z dzieckiem jeżeli oni sami śpiewają nieczysto. Wtedy pytam ich czy jest sens chodzić z dzieckiem jeżeli sama chodzę koślawo, albo mówić do niego jeśli mam lekką wadę wymowy.  Proste prawda?

A więc raz jeszcze:

Całe ciało dziecka “chce” chodzić/śpiewać/tańczyć/mówić i potrzebuje tego; kluczowym wymogiem jest jednak, by miało wzór do naśladowania, żeby widziało, jak chodzi/śpiewa/tańczy osoba, którą chce naśladować, która jest jego autorytetem – kochająca i opiekująca się nim.