Dlaczego wyrzucam „dzieła sztuki” moich dzieci?

Tam, gdzie wychowanie przez sztukę, tam też piętrzące się „skutki uboczne”, czyli prace małych artystów. Często z przymrużeniem oka nazywam je „dziełami”, choć prawdę mówiąc, nie uważam, że sztuką jest coś, co powstało przypadkowo w zabawie. Czy warto przeznaczyć osobne pomieszczenie na prace naszego dziecka lub wytapetować nimi salon i jadalnię? Jak oceniać? Pytać, klaskać, wieszać na ścianie? Opowiem Wam, jak to jest u nas.

jak nie zabić wyobraźni dziecka 3

Jak się wychowuje przez sztukę

Wiem, jak się czujecie, gdy rozpromieniony maluch przybiega do Was ze swoim nowym obrazem, wydzieranką czy rzeźbą przestrzenną. Wiem, jaki dumny potrafi być z wielkiej czarnej plamy na białej kartce papieru. Wiem, że wyglądacie wtedy tak:

To zupełnie naturalne, serio. 😉 Sama w końcu na swoim Instagramie wielokrotnie pokazuję Wam artystyczne aktywności moich synów. Cieszą mnie i fascynują, niezależnie od tego, czy są wynikiem farbowanej waty rzucanej o ścianę, jak tu:

czy wynikają z odkrycia nowego zastosowania wirówki do sałaty, jak tutaj:

czy też płótnem okazuje się… jedno z dzieci, jak tu:

Zachęcając Antka, Stefka i Józka do twórczej aktywności, „dzieł sztuki” siłą rzeczy mam potrójnie dużo.

Czy je zachowuję? Tak.

Czy je wyrzucam? Tak.

Zgadza się: obie odpowiedzi są prawidłowe. Aby nie zwariować, ważny jest bowiem sam „mechanizm selekcji”.

Między koncepcją a bazgrołami

Wyjaśnijmy sobie jedno: dostrzegam ogromną różnicę między „rodzącą się sztuką” a swobodnym „bazgraniem”. Pierwsza sytuacja jest dla mnie wtedy, gdy dziecko materializuje jakąś koncepcję twórczą (np. maluje do muzyki to, o czym wg niego opowiada utwór). Druga – gdy eksploruje jakąś technikę lub po prostu ćwiczy, doskonali warsztat.

Czy daję się ponieść emocjom, wybucham zachwytem i podkreślam wysiłek twórczy, który chłopcy włożyli w swoje „dzieło”? Oczywiście – ale: tylko w przypadku sytuacji nr 1, czyli „rodzącej się sztuki”.

Co robię więc w przypadku ćwiczeń i zwykłego doskonalenia warsztatu? Nie podsycam atmosfery wyjątkowości takiej pracy. I już. To takie proste. Czasem to przecież jedynie kartka, na której testowaliśmy jakąś technikę lub uczyliśmy się, jak najdokładniej narysować okrągłą pomarańczę.

Może być więc tak, że trzy pierwsze kartki zachlapane farbą na wzór action painting nie wywołują u nikogo ani grama przywiązania, by nagle czwarta okazała się realizacją jakiejś koncepcji, co sprawia, że niełatwo będzie się z nią później rozstać. Moim zdaniem, bycie towarzyszem dziecka w doświadczaniu tworzenia jest kluczem, który otwiera nas na zrozumienie, czym ta praca (a raczej jej końcowy efekt) jest dla dziecka.

Kiedy wyrzucam, a kiedy zostawiam

W ciągu ostatnich kilku lat Antek, Stefek i Józek stworzyli jakieś milion „dzieł sztuki”. Albo dwa miliony, sama nie wiem. Niektóre z nich podobają mi się jednak szczególnie i wtedy je przechowuję, dla własnej przyjemności, dopisując z tyłu imię dziecka i datę. Ba, kilka z nich wisi nawet oprawionych, nie tylko u nas w domu, ale też w biurze Pomelody!

Widzę też, że na niektórych pracach zależy z kolei moim synom. Niezależnie od powodu – mogą je wtedy powiesić, każdy na swoim sznurku (i przypiąć klamerkami) albo włożyć do jednej małej specjalnie na to przeznaczonej szuflady.

ALE! W większości przypadków skupiamy się po prostu na radości samego tworzenia i po skończonej aktywności, zwyczajnie wyrzucamy te rzeczy. Dziecięce rysunki nie są przez nas traktowane jak świętość czy coś nietykalnego – bardziej jak pole do doświadczeń. Cały czas pamiętam jednak, że to przestrzeń, nad którą pełną kontrolę ma właśnie dziecko.

Dlaczego to ważne?

Dzięki temu, że w moim domu dziecięcych prac jest naprawdę dużo, mogę zwrócić uwagę na takie ich aspekty jak:

  • proces tworzenia
  • podejmowanie kolejnych prób
  • eksperymentowanie

Większość z nich ląduje w koszu tuż po skończeniu, dlatego jestem też w stanie dostrzec te momenty, w których czysta ekspresja przechodzi w konkretny komunikat, gdy rodzi się jakiś wcześniej sprecyzowany zamysł, który potrzebuje spotkać się z drugim człowiekiem – odbiorcą. Tego nie da się zauważyć, gdy dziecko jest przyzwyczajone, że wystarczy jego jedno pociągnięcie pędzlem, a dorośli od razu je oklaskują (oczywiście poza tym „pierwszym razem”, gdy dziecko wzięło pędzel do ręki).

Przykład idzie z góry – czy tego chcemy, czy nie – dlatego nieraz dzieci „nokautują” nas naszymi własnymi tekstami. Wielokrotnie słyszałam, jak mój najstarszy syn mówił: „Nie, muszę zacząć jeszcze raz, bo to mi kompletnie nie wyszło”, z dokładnie taką samą intonacją, z jaką mówiłam to wcześniej ja. I bardzo dobrze, bo nie każdą kreska postawiona przez nasze dziecko jest dziełem sztuki.

Kiedy uczymy się rysować konia, a wychodzi nam raczej skrzyżowanie lwa z hipopotamem, to po prostu nie jest to dobry rysunek. Bylibyśmy zdezorientowani, gdyby ktoś wszedł, rzucił okiem na te nieudane szkice i powiedział: „WOW! Wspaniały koń! No wypisz, wymaluj – koń!”. Nie róbmy więc tego naszym dzieciom. 🙂