Czy tanie instrumenty zniszczą talent muzyczny mojego dziecka?
Mogłabym napisać tekst o tym jak należy kupować tylko ręcznie robione/lutnicze/profesjonalne instrumenty dzieciom. O tym jak bębenek czy kalimba za kilkadziesiąt złotych psuje rynek i wypacza kolejne pokolenie. O tym, że jak ktoś chce, by w domu były instrumenty to nie pozostaje mu nic innego jak przeznaczyć na to od kilku stów do „całej wypłaty” i się na taki wydatek szarpnąć, bo albo to robić dobrze, ale nie robić w ogóle. Mogłabym.
Ale nie napisze 🙂
Nie napiszę dlatego, że po pierwsze pamiętam taką jesień, gdy spadł pierwszy śnieg, a mi spędzał sen z powiek fakt, że w tym miesiącu naprawdę nie mam za co kupić dziecku bucików zimowych i ostatnia porada jaką chciałam wtedy uzyskać to taka, że jak kupie takie w CCC to zepsuję mojemu dziecku nogi, zdrowie, przyszłość i przyszłość jego dzieci.
I również dlatego, że spotykam się z wieloma rodzicami i wielokrotnie, gdy na pytanie jaki instrument warto kupić i gdzie, odpowiadałam: taki i za tyle (polecając coś „dobrego”, „ręcznie robionego” i drogiego jak diabli) to czułam ogromny dysonans wewnętrzny: „Aha, czyli muzyka jest dla wszystkich, łączy rodziców, jest językiem maluchów, każde dziecko rodzi się z tym potencjałem, dzieciaki powinny swobodnie muzykować na różnych instrumentach ALE to rodzica wyniesie razem jakieś 780 zł za te kilka przeszkadzajek.”
O Karinie co grała na keyboardzie
Pewnego razu, w drugiej klasie podstawowej szkoły muzycznej, moja koleżanka postanowiła powierzyć mi wielką tajemnicę. Po tym jak już przyrzekłam, że na pewno nie powiem nikomu, a już w szczególności naszej Pani od fortepianu, przyznała się, że w domu nie ćwiczy na prawdziwym pianinie, tylko na keybordzie. Jej rodziców nie było stać, plus mieszkanie mieli za małe, a keyboard mogła rozkładać na stole w kuchni i po skończonym ćwiczeniu chować do szafy. Czułam się fatalnie i okropnie żałowałam, że Karina postanowiła uczynić właśnie mnie powiernicą tego niechlubnego sekretu. Było mi smutno, że rodzice nie mogą kupić jej instrumentu, byłam przerażona, że gdy Pani się dowie to ją „zabije”, a że parę razy sama dostałam porządnie po łapach, to mój strach nie był taki zupełnie wyssany z palca. Ale co ciekawe, bardzo wyraźnie pamiętam, jeszcze jedną towarzyszącą mi wtedy myśl, że z Kariny to żaden muzyk nie będzie. No jak!? Ćwicząc na keyboardzie!?
Czy Pani od fortepianu miała rację, że aby odpowiednio ustawić aparat gry ćwiczyć powinno się na odpowiednim instrumencie?
Miała.
Czy keyboard może równać się z prawdziwym pianinem?
Nie.
Czy dobrze byłoby, żeby Karina miała w domu świetny instrument.
Oczywiście, że tak.
Dla profesjonalistów nawet różnica pomiędzy dwoma świetnej klasy fortepianami będzie miała znaczenie. Nie bez przyczyny niektórzy z wirtuozów jeżdżą w świat grając koncerty jedynie na własnym instrumencie. A i początkujący muzyk – dziecko jest w stanie dostrzec różnicę i warto je na nią uwrażliwiać. Ale tutaj sprawa rozgrywała się na zupełnie innym poziomie. Dla Kariny to było grać albo nie grać. Muzykować i rozwijać swój potencjał, albo zarzucić temat z powodu braku odpowiednich narzędzi.
O tym tak naprawdę ten tekst.
O wielkiej dziurze pomiędzy jakością a badziewiem, wypaczonym systemem edukacji muzycznej a niedotkniętym potencjałem z jakim teoretycznie rodzi się każde dziecko, pomiędzy „prawdziwymi muzykami” a tymi którym „słoń nadepnął na ucho”. O tym, że ktoś powiedział nam: „wszystko, albo nic”, a my mu uwierzyliśmy.
Dziś piszę o tym na przykładzie kupowania instrumentów dla maluchów, ale być może temat, który jest we mnie taki żywy i rozdrapany przybierze pewnego kolejnego razu także jakiś inny kształt.
Zasady gry
I oczywiście na wstępie muszę uprzedzić o dwóch podstawowych rzeczach.
- Nie popieram bylejakości, chińskości, uciekam od plastiku, tandety i rozlatujących się, a przy tym często stwarzających dla maluchów niebezpieczeństwo „grzechotek i cymbałków”. Nie cierpię gdy w markecie robią zestawy tak, by dać tam jedne względnie przyzwoite marakasy, a do tego niegrający flet czy harmonijkę i plastikową kołatkę. Przykro mi, że sprzedawcy instrumentami nazywają plastikowe „elektryczne gitary”, „dico-pianinka” z wgranymi melodyjkami czy jakieś kolorowe grające zabawki ze światełkami. Nie wspominam już nawet o temacie edukacji muzycznej czy o samej muzyce – a właściwie dziecięcym disco-polo, gdyż niemal całe swoje zawodowe życie podporządkowałam walce z kiczem w muzyce dla dzieci i naturalnym rozwijaniu potencjału muzycznego maluchów.
Kto bloga zna ten wie, że szukam rzeczy wartościowych i takie jak wymieniłam, na pewno nimi nie są.
ALE też:
- Nie zgadzam się z „koneserami” których postawa kopie jeszcze większą dziurę pomiędzy naturalną chęcią muzykowania w każdym dziecku, a konwenansami i sztywnymi ramami, które wyznaczają kto jest, a kto nie jest „prawdziwym muzykiem”. Nie cierpię powtarzanej wciąż w edukacji zbitki słów: „talent muzyczny” tak jakby to było coś mistycznego i danego tylko pojedynczym jednostkom. Nie mogę znieść tego, że serenady czy divertimenta (z włoskiego i francuskiego rozrywka, zabawa) Mozarta słuchamy na sztywno w sali filharmonii nie stukając nawet palcem w bucie, bo nie pozwala nam na to kij, który włożyli nam w tyłek „prawdziwi znawcy muzyki”. I nie poprę głosów, które mówią, że kupienie dzwonków czy kalimby za 40 zł to coś co nie wypada albo zrujnuje dziecięcy talent.
Uwaga trzecia:
Inaczej sprawy mają się z dzieciakami w wieku 0-4 lata, a inaczej, gdy rozmawiamy o profesjonalnej nauce gry na skrzypcach, gitarze czy pianinie w późniejszym wieku. Dla maluchów instrumenty mamy mieć w domu po to, by koszyk wypełniały różne przeszkadzajki, by dzieciaki miały różnorodność i wolny do niej dostęp, by urządzać z nimi „jam session”, by czuły się swobodnie, by nie martwić się gdy coś zniszczą, ubrudzą, połamią (choć wiadomo, że najlepiej byłoby żeby instr były tak trwałe, by to się nie wydarzało, ale w starciu z 3 latkiem zdarza się nawet i egzemplarzom bardzo pancernym). A w przypadku starszaków uczących się gry na jakimś konkretnym instrumencie to już jest zupełnie inna bajka.
I małe podsumowanie mojego zakupowego doświadczenia
Sama kupiłam w życiu tysiące różnych instrumentów. Dwa razy w miesiącu prowadzimy zajęcia dla kilkuset! rodzin (po kilkadziesiąt rodzin w grupie, gdzie jednym z elementów jest wspólne muzykowanie na instrumentach, tak by każdy mógł coś mieć w rękach) do tego wyposażałam w instrumenty wiele grup przedszkolnych czy własnych zajęć rodzinnego muzykowania, które prowadzę od 4 lat. Nie mówiąc już o testowaniu na własnych dzieciach. Zdarzało mi się wielokrotnie kupić badziew i być wściekłą 😉 Znam to uczucie i nie lubię go jak każdy inny konsument.
Dlaczego to piszę?
Bo przeszłam tradycyjny system szkolnictwa muzycznego, bo jestem dyplomowaną pianistką i rytmiczką oraz magistrem sztuki (kompozytorką), a czasem czuję, że dopiero teraz – przy moich dzieciach, od nich! uczę się co to jest radość muzykowania. Która nie zależy od jakości wykonania instrumentu, która nie zależy nawet od jego posiadania!
Bo szukam złotego środka i nie interesuje mnie odpowiadanie komuś kto pyta mnie jaki instrument kupić dla dziecka wytartym hasłem: „jak już kupować to coś dobrego”, bo chcę, by taki rodzic miał świadomość co to znaczy dobro w kontekście jego domu, jego rodziny, jego dzieci… A z drugiej strony moją pracą jest tworzenie i proponowanie rodzicom wartościowych narzędzi, a instrumenty MADE IN CHINA do nich w większości nie należą.
Bo wiele otrzymałam już wiadomości o tym, że dzięki mojej zachęcie w tym roku czy na te urodziny maluch dostanie koszyk instrumentów. I wyobraźcie sobie co by było, gdybym należała do przedstawicieli takiej „muzycznej klasy wyższej” i odpowiedziała, że ma to sens jedynie gdy… i tu szereg wymogów jakie taki profesjonalny instrument musi spełniać, a następnie odesłała do „prawidłowych” drogich producentów. Oznaczało, by to, że zamiast koszyka maluch dostanie jeden – za to wybitnie brzmiący bębenek.
I tutaj jeszcze jedna uwaga. Bardzo, ale to bardzo cieszę się, że tacy producenci istnieją. Że robią rzeczy wybitnie dobre. Rozumiem doskonale – sama będąc producentką wartościowej muzyki, jak ogromny jest koszt produkcji takich wartościowych perełek. Cieszę się też niezmiernie, że są ludzie których stać na kompletowanie pięknej kolekcji dobrych instrumentów lub tacy którzy mając tę świadomość, ale portfel mniej zasobny, umieją wyszperać je na pchlich targach. Tak trzymać!
Bo w teorii oczywiście lepsze instrumenty, to lepsze instrumenty. Tyle, że ja nie jestem teoretykiem, ale praktykiem. I szukam rozwiązań dla przeciętnego rodzica, jakim jestem ja, z ograniczonymi zasobami pieniężnymi i czasowymi, natomiast z wielką chęcią wprowadzenia mojego małego dziecka w radość muzykowania.
Jak w skokach narciarskich. Na wstępie odrzucamy skrajne wyniki: instrumenty lutniczne, robione ręcznie, profesjonalne, oraz badziew z AliExpress.
Co pozostaje?
Instrumenty ze średniej półki
Tutaj lekko się powtórzę:
Ogólną zasadą jest dla mnie kupowanie instrumentów z półki „prawdziwe” a nie „dla dzieci”.
Czasem oznacza to oryginalny bębenek, kupiony na świątecznym targowisku, z membraną ze skóry zwierzęcej za kilkadziesiąt złotych (wersja na bogato, ale wtedy raczej mamy pewność, że nie tylko nasze dzieci, ale i cała rodzina, znajomi, a może nawet dzieci moich dzieci będą mogły z nich korzystać). Kto może, niech kupuje.
Czasem oznacza to zdecydowanie się na zakup w sklepie z instrumentami, zamiast w sklepie z zabawkami lub supermarkecie (np. kiedy mowa o flecie, ukulele czy dzwonkach chromatycznych).
Czasem chodzi tylko o to, by kupować sprytnie i zamiast w dziale „zabawki dziecięce -> instrumenty dla dzieci” kupić w sprawdzonych miejscach (polecam je w linkach) za taką samą cenę, jedynie z tą różnicą, że instrument będzie drewniany i bez nadruków.
Nie kupowałabym też w sklepach z zabawkami on-line. Nie mamy wtedy szansy instrumentu wypróbować, a jednak szansa, że to badziew jest całkiem spora. Od tej reguły są pewne wyjątki – wiadomo. Niektóre z zabawkowych sklepów mogą mieć w ofercie sprawdzone marki produkujące czasem „przy okazji” taże pare fajnych instrumentów (np.: GOKI, BIGJIGS, PLAN TOY, PINTOY), ale w większości skończy się to katastrofą – wściekle kolorowym, ale nie brzmiącym instrumentem czy grającą plastikową zabawką w zdecydowanie zawyżonej cenie.
Instrumenty nie muszą być firmowe.
Jeśli nie chcesz przepłacać to zdecyduj się na tamburyno, bębenek czy marakasy bez wyrzeźbionego logo marki. W poniższym wpisie sugeruję Wam instrumenty, co do których nie dostrzeglibyście różnicy w brzmieniu produktu markowego i niemarkowego oraz podaję jak szukać u sprzedawców na Allegro, a także podlinkowuję miejsce, w którym można znaleźć drewniane (bez nadruków) instrumenty takie jak: tamburyna, trójkąty, tonbloki, guiro w bardzo przystępnych cenach.
A czasem chodzi o mądre kupowanie na okazjach w Lidlu czy Biedronce!
Szok, ale jednak 😉
Co z instrumentami z marketu?
Plastikowe instrumenty z Auchan czy Tesco trzeba generalnie zaliczyć do badziewia level hard. Ale ostatnio ktoś zapytał mnie na naszej grupie o jakość instrumentów z Biedronki. Zainteresowałam się tym, bo nie znam ich (te z Lidla mam już obczajone) a ich producent – Classic World ma w swojej ofercie kilka świetnych drewnianych zabawek, które służą nam od lat, więc napisałam, że kupię i przetestuję. Ostatecznie instrumenty z Lidla polecam, służą moim dzieciakom i dzieciom na zajęciach już parę lat, są trwałe i całkiem dobrze brzmiące. Sprzedawane są okazyjnie w zestawach. Trójkąty brzmią pięknie i są z wbudowanym sznureczkiem, który nie spada, bardzo fajne jak na swoją cenę są klawesy, tamburyno i bębenki, a dzwonki na kilkadziesiąt sztuk które posiadam brzmią przyzwoicie i dobrze stroją.
I tu właśnie dochodzimy do ciekawostki.
Jedne z pośród wielu egzemplarzy lidlowych dzwonków były nastrojone „źle”! Wcale nie w naszym tradycyjnym C-dur, ale w skali frygijskiej – od „mi”. Wydało mi się to tak inspirujące, że ten egzemplarz pozostał z nami w domu. Stał się nawet powodem dla którego powstała piosenka „What can you spy” z pierwszego sezonu Pomelody. Właśnie ona jest w skali frygijskiej (mogliście się zorientować, że brzmi nieco inaczej) i właśnie ją mogę z powodzeniem na tych dzwonkach wykonywać. Niesamowitą frajdę sprawia mi też obserwowanie moich dzieciaków, które w te dzwonki swobodnie „nawalają” improwizując tym samym na skali frygijskiej i poszerzając swoje melodyczne horyzonty.
Pomyślałam, że to doskonały pomysł, by dzwonki produkować w innych niż tylko dur skalach. I wtedy pare lat temu odkryłam prze-fantastycznego producenta – firmę Auris.
Trafiłam tam ponieważ mają oni w swojej ofercie dzwonki pentatoniczne. Ale z perełek dzwonkowych to tak naprawdę tyle. Pozostałe to C dur diatoniczne lub chromatyczne. Są świetnej jakości, pięknie brzmiące, nieziemsko estetycznie wykonane.
Cena jest do tego wszystkiego bardzo adekwatna (od ok. 50 euro wzwyż) – co oznacza, że choć marzy mi się lira od nich (150-250 euro) to długo jeszcze nie będzie mnie na nią stać. Nie jestem w tym chyba sama, bo od lat polecam tę markę wielu osobom, ale prawie nikt się na zakup nie decyduje.
Gdyby nie „wypadek” z lidlowymi dzwonkami, mogłabym dojść do wniosku, że jestem skazana na nasze C-dur. A tu taki kwiatek wesoły. Postanowiłam się tym jakże alternatywnym podejściem do „czystego stroju dzwonków” podzielić na grupie.
Ja mam takie podejście, że nawet cieszę się gdy dzwonki stroją inaczej niż w C-dur 🙂 Bo gama durowa otacza nas wszędzie! Tak samo gdy coś lekko nie stroi (np. flet) to tak naprawdę to jest bardzo rzadka okazja dla dziecka, żeby się spotkać z mikrotonowością. Jak jest nielogicznie typu sztabki są coraz mniejsze, a dźwięk coraz niższy to wiadomo – przeginka. Albo jak dwie różne sztabki maja ten sam dźwięk. I inne takie kwiatki 🙂 ale jak kiedyś w Lidlu dorwałam dzwonki ze skalą frygijską czyli od „mi, fa, sol…” to byłam zachwycona 🙂 do tej pory uważam je za perełkę w naszej kolekcji 😀 ale wiadomo ze zawsze trzeba zagrać zanim się kupi. Szukam dobrego brzmienia w ukulele na którym ja gram dzieciom, ale jeśli daje małym!!! dzieciom „na poszarpanie” to wcale się nie przejmuję, że struny plastikowe, bo potem mi nie żal jak ją złamią (to mi się raz zdarzyło z dobrym ukulele i był płacz… – mój 😉 ) Także takie mam alternatywne podejście i myślę, że wszystko zależy do czego te instr dzieciom dajemy. Jak do nauki gry na instr – to inna bajka, ale jak do swobodnego muzykowania. To lepiej mieć takie niż żadne, bo krzywdy tym dzieciom nie zrobimy. Choć, rzecz jasna, że jak mamy większą sumkę do wydania to fajnie kupić świetne instrumenty.
I przy tej okazji wywiązała się krótka dyskusja o tym czy niestrojące dzwonki z supermarketu mogą być wartościowe. Jak dla mnie mogą, ale do wszystkiego trzeba podejść świadomie. Jak w życiu.
„Nie czysto” – jest pojęciem względym
Nieświadome kupowanie badziewia to coś innego niż otwarta głowa i poszukiwanie okazji, dlatego postanowiłam zebrać tu pare moich spostrzeżeń na „rozstrojone dzwonki”
Czy coś jest czysto czy nie czysto? To jest pojęcie bardzo względne.
- Dla kultury zachodnioeuropejskiej pomiędzy dźwiękim „c” a „cis” nie ma nic. Dla kultury wschodniej tam jeszcze mieści się pół świata. Gdyby ktoś ze wschodu zaśpiewałby nam piosenkę opartą na ćwierćtonach powiedzielibyśmy mu że fałszuje, co kiedy o tym głębiej pomyślimy jest bardzo zabawne, bo to nasz słuch wypada przy jego blado.
- Może to spaczenie kompozytorki muzyki współczesnej, ale mikrotonowość (czyli muzyka oparta na interwałach muzycznych mniejszych od półtonu) weszła już nawet do naszej kultury – oczywiście narazie w kręgach „sztuki wyższej”, w Europie znana już od mniej więcej XVIII wieku, lecz powszechnie używana była dopiero w modernizmie. Wiecie jak to fajnie móc z taką perspektywą tłumaczyć dziecku, że kiedy przejeżdża palcem po strunie gitary czy skrzypiec to nie przechodzi przez dwanaście dźwięków (a tym bardziej nie 8!) tylko przez całe spektrum różnych częstotliwości
- Znów, to pewnie specyficzne wykształcenie i znajomość historii muzyki sprawia, że wcale nie rozumiem o co chodzi z gamą C-dur. System tonalny czyli dur-moll, tworzony przez dwa podstawowe rodzaje skal: durową i molową, choć teraz tak popularny w muzyce rozrywkowej, służył za budulec muzyki artystycznej tylko w okresie od XVII do początku XX stulecia. Na swoich studiach kompozytorskich nie zdarzyło mi się z tego systemu skorzystać! Tak! Nigdy ani ja, ani żaden mój kolega nie wykorzystaliśmy podczas studiów gamy C-dur, ani żadnej innej w systemie dur/moll 🙂
- Zagadnienie stroju to dopiero argument. Cały myk polega na tym, że oktawa czyli taki interwał gdzie niższa częstotliwość jest dwa razy mniejsza niż ta wyższa jest dla nas jeszcze zrozumiała. To te dwa okalające dzwonki dźwięki „c”. Jeden nisko drugi wysoko, ale jakby te same. Ale co pomiedzy nimi. Zakładając nawet, że jest ich 12, jakie mają dokładnie mieć częstotliwości? I właśnie odpowiedź na to pytanie zależała od punktu w czasie, ale sprowadzając ją do dwóch głównych koncepcji można było to zrobić w stroju naturalnym i tak było przez większość historii muzyki, aż do połowy XVIII wieku lub równomiernie temperowanym, która to koncepcja ostatecznie wyparła poprzednią w połowie XIX wieku. Wcześniej uważano to za okropny wymysł, który sprawia, że zatraca się indywidualność brzmieniowa poszczególnych tonacji i generalnie żadna nie brzmi czysto 😉 Co ciekawe 200 lat później dla naszych uszu – nie znających alternatywy – to właśnie to brzmienie jest „czyste”, a kiedyś uważane było za niedoskonałe.
- Nawet sam pojedynczy dźwięk jest w sobie nieczysty 🙂 Szereg harmoniczny – czyli szereg alikwotów – tonów składowych na które można rozłożyć każdy pojedynczy dźwięk składa się z kolejnych tonów składowych występujących w jakiejś relacji ze sobą. Co zabawne 7, 11 i 13 składowa harmoniczna jest „nieczysta” czyli nie odpowiada żadnemu dźwiękowi w stroju równomiernie temperowanym
Tutaj przykład utworu mikrotonowego na fortepian. Przeciętnie powiedzielibyśmy, że „to pianino jakieś rozstrojone” 😀
Dzieci uczą się przez kontrast – wiemy, że coś jest szybko, gdy zestawimy to z czymś wolnym. Coś jest głośne wtedy, gdy przed chwilą coś było cicho. Paradoksalnie zrozumienie „czystości” systemu równomiernie temperowanego przychodzi najlepiej wtedy, gdy usłyszymy coś „nieczystego”.
Muzyka rozrywkowa jest zdominowana przez system tonalny i bez wątpienia nawet mając w domu najbardziej na świecie rozstrojone dzwonki, pianino czy gitarę dzieciaki wyłapią „czystość” gamy C-dur, nawet jeśli nie bądą miały jej idealnej reprezentacji w postaci markowych instrumentów.
Jaka jest alternatywa?
Kto bloga zna ten wie, że wyznaję jeszcze dwa sposoby na niskokosztowe ugryzienie tematu.
- Zróbcie sobie instrumenty samemu
Tu nie będę się powtarzać. Polecam zajrzeć w zakładkę „Zrób to sam”. Na pewno coś Wam tam przypadnie do gustu.
- To w ogóle nie muszą być instrumenty
Miska, durszlak, drewniana łyżka, metalowa pokrywka, patelnia, garnek i blacha do pieczenia to jedne z naszych ulubionych „instrumentów” gdzie nikt jeszcze nie przyczepił się i nie wyznaczył reguł strojenia 🙂 Butelka z kaszą czy ryżem, sztućce, kluczyki, śrubki, metalowe nakrętki na sznurkach, klucze francuskie takie instrumenty też wrzućcie do koszyka! A faworytem perkusyjnym w naszym domy były przez długi czas dwa taborety z ikei i pałeczki
Podsumowanie
Tylko bycie świadomym może nas uratować 🙂 Niech Was strach przed nieczystością dźwięku nie powstrzymuje przed zakupem bębenka, ukulele czy dzwonków, które na Wasze ucho brzmią w porządku, a nie wchodzi w grę opcja zakupu tych świetnych za stówę czy kilka. Bądźcie świadomi, unikajcie grających plastików i drewnianego badziewia które zaraz się rozleci – a to czy coś nim jest możecie ocenić sami, ale nie traktujcie zaopatrywania maluszki w instrumenty jak mistyczną sztukę, której tajniki trzeba zgłębiać latami. Chodzi nam o ostatecznie o to by odkrywać wraz z dzieckiem radość muzykowania, a nie o nakład finansowy jaki w to przesięwzięcie włożymy. Udanych świątecznych zakupów.
P.S. Dawajcie też znać – tu, w wiadomości do mnie lub na grupie kiedy uda Wam się znaleźć jakąś perełkę – czyli fajny instrument w przystępnej cenie.
Bardzo fajny i inspirujący tekst 🙂
Mam jednak małe zastrzeżenie. Otóż, mikrotonowość nie jest domeną tylko i wyłącznie wschodu. Być może główno-nurtowa edukacja muzyczna, jest przyczyną takiego wniosku. Ale mikrotonowośc w muzyce zachodu jest powszechna. W muzyce wsi, muzyce tradycyjnej, gdzie większość muzycznego świata mieści się po za skalą fortepianu. Gdzie królują skale nietemperowane, mikrotonowośc jest podstawą muzycznego idiomu. Człowiek – nazwijmy go roboczo – współczesny, musi się tego uczyć. To prawda. To w muzyce współczesnej praktycznie zanikło. Ale nie pojawiło się w XVIII wieku, tylko było tutaj zawsze. Tyle że na wsi. I wciąż żyją ludzie, dla których np. śpiew po za skalą fortepianową, jest czymś zwyczajnym. Fakt że to wyścig z czasem. Czasem jedzie się na nagrania np wybitnego śpiewaka, tylko po to żeby pomodlić się na jego grobie. To odchodzący świat. Ale świat muzyki jak najbardziej rodzimej i naszej, a nie jakiejś egzotycznej z dalekiego importu 🙂 Ciężko mi jako człowiekowi ze świata muzyki tradycyjnej, zajmującemu się właśnie takim śpiewem, zgodzić się ze stwierdzeniem, że mikrotonowość jest rzeczą wschodnią. Nie jest. 🙂
Bardzo słusznie, dzięki! Pisząc to miałam na myśli muzykę „głównego nurtu” wschodu i zachodu. Ale bardzo na miejscu jest uwaga, że muzyka tradycyjna, folkowa, naturalna, pierwotna czy jak by jej nie kwalifikować jest zupełnie nie zależna od „wymysłów” związanych z równomierną temperacją.